Zakochaj się w Warszawie
Jak zobaczyłam to szambo oblepione kałem, te brudne, ciemne korytarze i papier, że mieszkanie tutaj muszę przyjąć, to szybko wylądowałam u psychiatry
Czasami trzeba się spakować błyskawicznie. Jakby w ciągu najbliższych godzin miała przesunąć się linia frontu. Hanna Markowska, lat 79, zawijała w pośpiechu 48 lat swojego życia we wszystko, co było pod ręką. Filiżanki po mamie i talerze - w kołdry, w ręczniki. Obrazy - w folię. Bieliznę, pantofle, ubrania, książki, co się dało - w kartony. Albo do worków, do worków! - stali nad nią komornik i policja. Był lipiec, zapukali o 10 rano. Strach uruchomił drżenie rąk. Siwowłosa kobieta, nieduża i bezradna jak dziecko, miotała się niczym oszalały, zamknięty w klatce bezdomny pies.
- Byłam w szoku. Biegałam po tym mieszkaniu i płakałam. Telewizor, dwie kanapy, pralka, lodówka... A szafka na buty, ta z drewna. Co z szafką? Meble kuchenne, boazerię, szafy na wymiar musiałam zostawić. Mój mąż zrobił je własnymi rękami. Gdyby żył, nigdy by do tego nie dopuścił.
Na warszawskiej Saskiej Kępie, wśród ogólnego gwaru, jedzonych croissantów i pitych latte, jej opuchnięte oczy wyglądają na moment spoza ciemnych okularów. Hanna, ubrana skromnie, z płócienną torbą w ręku, wstydzi się tego, co ją spotkało. Jest piątym już pokoleniem, które mieszka w tej dzielnicy. Rodzice, profesorowie fizyki Polskiej Akademii Nauk, byli tu ludźmi powszechnie znanymi. Matka, Stefania Kwiatkowska, zmarła pięć lat temu. Przeżyła sto lat i osiemnaście dni z umysłem bystrym i pojemnym jak twardy dysk komputera. Eksmisji na swoje szczęście nie doczekała.
Klasa VIP
Markowscy - Hanna i jej syn Jacek, lat 49 - mieszkali przy Londyńskiej 29 do czasu, kiedy dwupiętrową kamienicę odzyskała córka przedwojennego właściciela Krystyna Gardocka-Żakiewicz, radca prawny i jednocześnie była żona pierwszego prezesa Sądu Najwyższego Lecha Gardockiego. - Kamienica po wojnie była ruiną - wspomina Hanna Markowska. - Miała tylko szambo i elektryczność. W 1960 roku firma mojego męża postanowiła dobudować tam dwa piętra i oddać w użytkowanie pracownikom. Wszyscy zapłacili po 15 tys. zł za mieszkania, co wówczas było sumą kosmiczną. Mąż mój osobiście nadzorował tę budowę. Kapitalny remont z czasem przewyższył cenę działki.
Cztery lata później Markowscy się wprowadzili. Mąż Hanny mieszkanie zmienił w bombonierkę: wszystko miało swoje miejsce. Kiedy znajomi przyjeżdżali, zwykli mawiać: "Zbyszek, ty mieszkasz jak prezydent". Chociaż to było raptem 55 metrów. W owym czasie córka właściciela mieszkała z rodzicami na parterze i nisko kłaniała się sąsiadom. W rodzinie się nie przelewało, kiedy szła na studia prawnicze. Gdy po latach odzyska budynek, wszystkie rodziny, do których uśmiechała się jako nastolatka, dostaną wypowiedzenie umowy najmu, a następnie podwyżkę czynszu o sto procent albo ultimatum - rynkową cenę 2 tys. zł (tyle średnio trzeba płacić za wynajęcie mieszkania na Saskiej Kępie).
- Sprawy od razu kierowała do sądu. Jak jej matka chciała ze mną porozmawiać, to mówiła: ",Pani Haniu, chodźmy za dom, żeby moja córka nie widziała" - Hanna ścisza głos. - Żakiewicz przejęła budynek w 2000 roku. Wtedy dowiedzieliśmy się, że ona jest też Gardocka. Broniliśmy się w sądzie dziesięć lat, aż do ubiegłego roku. Ale nie mieliśmy szans z nazwiskiem właścicielki i w maju dostaliśmy nakaz eksmisji.
Markowscy znaleźli się wśród stu rodzin eksmitowanych w 2011 roku z dekretowych budynków stolicy. Tych, które miasto zaczęło zwracać przedwojennym właścicielom. W ubiegłym roku przeprowadzono w sumie 673 eksmisje. W tym roku (dane z 30 czerwca) na wykonanie czeka niemal 2,8 tys. wyroków, z czego 350 z budynków dekretowych. Według Komitetu Obrony Lokatorów w Warszawie objętych reprywatyzacją może być nawet 10 tys. budynków.
Gmina na wniosek sądu przydzieliła Markowskim mieszkanie socjalne przy ul. Grenadierów. Pojechali zobaczyć.
Markowska: - Ruina. 14 metrów pokoju i mała kuchnia. Nie było gdzie nawet wersalek postawić. Mówię: "To nie jest miejsce dla nas! Gdzie my się pomieścimy!". A burmistrz: "Będziemy czegoś szukać, proszę czekać". W ostatniej chwili powiedzieli jednak, że nie ma innego mieszkania.
Jacek Markowski: - Poszliśmy do Roberta Kempy, zastępcy burmistrza Pragi-Południe odpowiedzialnego za sprawy lokalowe. Zapytałem go: "Czy pan umieściłby w takim mieszkaniu swoją mamę?". Wyrzucił nas z gabinetu.
- Nie miałam wyjścia - mówi Hanna. - Podpisałam umowę najmu i to, co udało się spakować, zawieziono nam w tamto miejsce. Bo co miałam zrobić? Wyrzucić na ulicę?
Hanna Markowska z synem Jackiem w przydzielonym im mieszkaniu
Ulica Grenadierów. Stoimy pod numerem 46. Syn Hanny walczy z odrapanymi drzwiami. W końcu puszczają. Od wejścia czuć stęchliznę. W środku odpadające tynki, tak miękkie, że można zanurzyć w nich całą dłoń. Stare drewniane okna, gnijąca podłoga. W toalecie muszla klozetowa wychodzi z podłogi, drzwi z futryny, kafle w kuchni ze ściany. Wszystko się gnie, wybrzusza, puchnie, sypie i rozpada. Obok zlewu, w samym rogu, wyrasta nowa kabina prysznicowa. Doczepiona do kuchennej ściany jak obce ciało.
- Prezydent Gronkiewicz-Waltz uznała, że to mieszkanie spełnia kryteria lokalu socjalnego. Poczuliśmy się jak lokatorzy klasy VIP - Jacek Markowski nie wie, czy się śmiać, czy płakać. Pokazuje pismo.
Faktycznie: "Pragnę dodać, że pomimo problemów finansowych lokal został doposażony w kabinę prysznicową, co spowodowało podniesienie jego standardu" - napisała prezydent w lipcu 2012. Po roku od przydziału mieszkania.
Burmistrz, zapytany o wizytę Markowskich, tłumaczy, że poza tym mieszkaniem nic innego nie znalazł i jest dumny z tego, że zrobił więcej, niż powinien: - Zwróciliśmy się jako gmina do właścicielki budynku, czy mogłaby wskazać jakiś inny lokal albo ewentualnie poczekać dwa, trzy miesiące (i nie występować za ten czas o odszkodowanie), aż my znajdziemy rodzinie kolejne mieszkanie. Na cztery dni przed eksmisją przyszła odpowiedź, że nie.
Nie wiadomo, po co burmistrz angażował właściciela, wiedząc, że zapewnienie dachu nad głową eksmitowanym ludziom leży przede wszystkim w gestii miasta. Wiadomo za to, że Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego uznał stan lokalu za zły, co oznaczało, że nie da się w nim mieszkać. "Wszelkie prace - napisała jednak prezydent Warszawy - mogą być wykonywane w trakcie pobytu pani Hanny Markowskiej w lokalu".
Jednym słowem, na chwilę przed nadejściem jesieni rodzina musiałaby zamieszkać w miejscu, które wyglądało jak speluna.
Nad Hanną i jej synem zlitowała się jej starsza siostra i pozwoliła im przeczekać w swoim maleńkim komunalnym mieszkaniu.
Cztery razy nie
Gdy Wanda Pradzioch (lat 65), mieszkanka dzielnicy Wawer, dostała nakaz eksmisji, proponowano jej cztery lokale. Była jesień. Pierwszy lokal przypominał mieszkanie Markowskich. Odrzuciła. Zimą nie przetrwałaby w takich warunkach. Drugi (15-metrowy pokoik) był niezgodny z tak zwaną strukturą rodziny: wzięto pod uwagę Wandę, a jej syna, jego żony i studiującego wnuka Wandy już nie. W mieszkaniu komunalnym na każdego członka rodziny powinno przypadać 10 m kw. powierzchni mieszkalnej.
Wanda jest astmatyczką. Głośno chwyta powietrze: - O 10 rano przyszła komisja z gminy. Zastali mnie samą w domu, bo syn wyjechał na dwa miesiące do pracy w Anglii, synowa do siostry, a wnuk był na uczelni. Żyliśmy wszyscy w jednym pokoju na 29 metrach. Łóżka polowe, materace, to, co dało się złożyć, składałam. Jak przychodziła wiosna, rzeczy zimowe pakowaliśmy w kartony i na strych. Zimą sytuacja się powtarzała. Nie było tyle miejsca, żeby wszystko pomieścić w szafach. Ale gminni stwierdzili, że mieszkam sama, więc sąd synowi i jego rodzinie nie przyznał nawet lokalu socjalnego. Czyli na bruk. A ja, że mam umiarkowany stopień inwalidztwa (astma, niedokrwienie kończyn, wada kręgosłupa), dostałam. Dla jednej osoby.
Wanda jest członkiem Komitetu Obrony Lokatorów, zna swoje prawa. I w przeciwieństwie do przerażonej eksmisją Hanny Markowskiej wiedziała, jak się zachować. Lokalu znów nie przyjęła, więc gmina musiała wyznaczyć kolejny. I wyznaczyła - przy Szegedyńskiej 13a.
- Obok zwykłych lokatorów mieszka tam patologia z całej Warszawy - opowiada Wanda. - Burmistrz Bielan kiedyś nazwał to miejsce gettem. Pojechałam, żeby zobaczyć, gdzie dostałam przydział. Ale nikomu się nie przyznałam. Powiedziałam tylko, że jestem z KOL i chcę sprawdzić, jak ludzie tutaj żyją. Ci uczciwi są naprawdę udręczeni. Opowiadali, że spokoju nie ma. Z okien lecą butelki, ciągle panuje hałas, bójki.
Szegedyńska to adres, gdzie miasto do dziś lokuje swoich ubogich obywateli obok tych z marginesu społecznego: po więzieniach, z wyrokami eksmisji za przemoc. Tak jakby stawiało między nimi znak równości. Kiedyś w dwóch 11-piętrowych wieżowcach były hotele robotnicze. Miasto wyremontowało je za
23 mln zł i utworzyło 380 lokali komunalnych. Ulica stała się sławna od czasu, gdy w 2006 roku policja odnotowała w tej okolicy ponad 700 interwencji. Po montażu kamer i przeniesieniu w pobliże komisariatu, co roku liczba ta spadała o 200. Dziś jest już "tylko" dwucyfrowa.
"Żebym wiedziała, że tu tak będzie, nie wyraziłabym zgody na ten lokal, ale mieszkać z dzieckiem gdzieś muszę. Nie wiedziałam, że mimo że czekałam tyle lat na mieszkanie, wrzucą mnie do takiego, za przeproszeniem, burdelu" - pisze jedna z matek na forum internetowym. Podobnych wpisów jest mnóstwo.
Wanda wszystko obejrzała, przeczytała. I lokalu nie przyjęła. Właścicielka, która odzyskała budynek, pozwoliła jej mieszkać jeszcze miesiąc po okresie ochronnym (czyli do kwietnia), dopóki nie znajdzie się odpowiedni lokal.
Na początku 2011 roku przyszła więc od miasta propozycja czwarta. Miasto uznało, że skoro Wanda po trzykroć zaparła się mieszkania komunalnego, następne dostanie już tylko socjalne. Ulica Kresowa. Luty, śnieg. Wanda pojechała zobaczyć mieszkanie.
- Pani, niech pani stąd spierdala, bo tu mieszka kurwa i złodziej - przywitała ją podchmielona lokatorka z pieskiem.
- Jak zobaczyłam to szambo upaprane kałem, wysmarowane nim klozety i papier, że muszę to mieszkanie przyjąć - a wiedziałam, że to ostateczna propozycja miasta - to szybko wylądowałam u psychiatry. "Ma pani stany depresyjne" - powiedział mi lekarz i dał proszki na sen. Nie usnę do dziś bez leków (Wanda jest twarda, ale w tym momencie płacze). Całe życie stanęło mi wtedy przed oczami. Czym sobie na to zasłużyłam? - myślałam. Zawsze przecież żyłam uczciwie. Tak się doczekujemy na stare lata pomocy.
Kominiarz nowym panem
"Nie mamy dokąd się wyprowadzić. Nie mamy też środków finansowych pozwalających na zabezpieczenie potrzeb mieszkaniowych. Jestem pewna, że z chwilą wejścia w życie ustawy w 2001 roku znajdziemy się na ulicy. Dlatego jeszcze raz proszę o pomoc, o przydzielenie nam jakiegokolwiek lokalu do remontu, przebudowy, abym miała iskierkę nadziei, że moja rodzina nie znajdzie się na ulicy". Ten list w Falenicy, przy ulicy Poprzecznej (później zmieniona na Marysińską), pisała Mieczysława Zatorska, z zawodu manikiurzystka, żona taksówkarza i matka dwójki małych wówczas dzieci. Był początek maja 1999 roku. Po tylu latach Mieczysława (l. 54) pamięta tylko, że listów tych napisała kilka. Ale żaden urzędnik nie zareagował.
Ulicę, przy której mieszkali od 1974 roku, odwiedzał kominiarz. Miał firmę kominiarską. Znał wszystkie kamienice i ich mieszkańców. Widział, że lata lecą, włosy siwieją, co - jak się później okaże - stanie się pożyteczną informacją przy przejmowaniu kamienicy. Ludzie dopiero na starość stają się przecież bezbronni.
- Spadkobierczynią budynku była Jolanta Obuchowicz, mama znanego aktora - wspomina Mieczysława. - Miała prawo budynek sprzedać i tak też zrobiła. Był rok 1993. Pewnego razu usłyszeliśmy stukanie do drzwi. "Kto tam?". "Właściciel". Tyle o sobie powiedział.
Potem Zatorscy dowiedzieli się, że jak wszyscy dekretowcy w Warszawie, tak i oni mają swojego pana. Kogoś, kto zdecyduje o ich być albo nie być. I został nim właściciel firmy Kominiarz Józef Piaszczyński.
Tak jak przewidziała Mieczysława, 10 lipca 2001 roku, z chwilą wejścia w życie ustawy o ochronie praw lokatorów (właściciel miał prawo wypowiedzieć umowę najmu, motywując to koniecznością zamieszkania w danym lokalu członków swojej rodziny), Zatorscy znaleźli się w stanie wojny.
- Odcinał po kolei: wodę, prąd, gaz i ogrzewanie - wspomina Mieczysława Zatorska. - W końcu zatkał kanalizację i fekalia wybuchły w toalecie. Po sprzątaniu łazienki wyglądałam, jakbym dolną część twarzy miała poparzoną. Ale mimo to wegetowaliśmy na Poprzecznej, pisząc błagalne listy do gminy. Bo nie mieliśmy dokąd pójść, a na wynajem nie było nas stać.
Kupili więc turystyczną ubikację, butlę gazową, wodę nosili ze studni oligoceńskiej, myli się w miskach, a prali u sąsiadów. W końcu kominiarz się dowiedział i sąsiadom też odciął media. Kiedy pobił pałką młodszego syna Zatorskich (szyta głowa, ucho, krwiaki na twarzy), małżeństwo zdało sobie sprawę, że tej wojny nie wygra. Chłopcy wyprowadzili się z domu. Na pewien czas wynajęli z kolegami pokój, dorabiali, gdzie się dało. Wreszcie sąd nakazał rodzinie eksmisję do lokalu tymczasowego na Instalatorów 9 (Warszawa-Włochy). Hotel nazywał się Metro.
Mieczysława: - Nie wierzyłam własnym oczom: kontenerowiec. W maleńkim pokoju były dwie piętrowe prycze i stolik. Przy wejściu - umywalka. Jak w więzieniu. I 30 zł za nocleg od osoby. Toalety na zewnątrz, ale nawet ich nie oglądałam, bo stamtąd uciekliśmy. Po powrocie do domu wszystko: meble, termy do wody, wystawiłam na ulicę. Zrobiłam pożegnalne zdjęcie i zadzwoniłam po transport, żeby zabrali.
Transport - tyle zapewniła gmina.
Zbliżała się zima. Zatorscy wzięli w ręce, co zostało, i poszli mieszkać do przerobionego na domek barakowozu, który stał w ogródku działkowym znajomej. Był rok 2008.
Mieczysława: - Może to zabrzmi absurdalnie, ale po tym, co nas spotkało, ten domek na działkach wydawał nam się ósmym cudem świata. Cieszyliśmy się, że możemy napalić w piecu. To był luksus. Postawiliśmy kozę, przeciągnęliśmy komin za okno i obiliśmy blachą. Potem ogaciliśmy hydrofor, żeby nie zamarzał, więc była woda. Zawsze istniała obawa, że się zaczadzimy. Piecyk wyłączaliśmy na noc, więc rano kołdrę trzeba było odrywać od ściany. Nauczyliśmy się nawet z tej kołdry żartować.
Po pół roku właściciel wymeldował ich z dawnego mieszkania. Zostali bez meldunku. Kiedy mąż Mieczysławy miał wypadek i stracił auto, żeby wrócić do pracy jako taksówkarz, za odszkodowanie musiał kupić kolejne. Nie mógł go jednak bez stałego meldunku w dowodzie zarejestrować. Sprzedał więc szwagierce, a ta w umowie użyczyła mu w użytkowanie jego własny samochód. Schody pięły się coraz wyżej.
Mieczysława Zatorska jeździła z tych ogródków do gminy i błagała o ratunek: - Moje dzieci są bezdomne, my mieszkamy na działkach, przytrzymajcie tych pierwszych w kolejce, którzy mają gdzie mieszkać, i dajcie nam cokolwiek.
Nic z tego. - Są przepisy - powiedziano jej w gminie - i nie ma rozdawnictwa mieszkań.
- Wyleciałam stamtąd z płaczem - wspomina kobieta. - To było wtedy, kiedy mąż nie miał meldunku i nie mógł pracować.
Nad Zatorskimi gmina zlitowała się po roku ich pobytu na działkach. Mieczysława z tego szczęścia podpisała umowę w ciemno. Nie wiedziała, że mieszkanie jest do remontu, nie ma w nim ciepłej wody, a żeby je ogrzać zimą, trzeba kupić dwie tony węgla.
Bicie z czterech stron
- Biuro Polityki Lokalowej stolicy w 2010 roku przygotowało piękne slajdy opatrzone logo "Zakochaj się w Warszawie" - pokazuje Wanda Pradzioch. - Zaprezentowano je podczas Warszawskich Spotkań Mieszkaniowych. Urzędnicy mówili o tym, jaka jest polityka miasta w sprawie mieszkań komunalnych. Na jednym ze slajdów w trzech punktach pokazali, w jaki sposób urząd dba również o "dekretowców".
Według tych punktów (które są w zapisie uchwały miasta) lokatorzy eksmitowani z budynków dekretowych, po pierwsze, otrzymują od miasta mieszkania niezależnie od metrażu, jaki do tej pory zajmowali (kiedyś zbyt duży metraż nie pozwalał na ubieganie się o mieszkanie komunalne). Po drugie, mają podwyższone kryterium dochodowe i by dostać dach nad głową, mogą zarabiać więcej w stosunku do innych czekających na mieszkania, odpowiednio o 30 proc. (1662 zł na osobę w rodzinie) i 60 proc. (2045 zł - emeryci i renciści). I po trzecie, mają pierwszeństwo najmu, czyli - teoretycznie - czekają krócej na mieszkanie.
Nie zawsze jednak teoria idzie w parze z praktyką.
Hanna Markowska wspomina, że z jej kamienicy na Saskiej Kępie eksmitowano m.in. rodzinę A. z upośledzonym dzieckiem. I oni, podobnie jak Zatorscy, wylądowali w ogródkach działkowych: - Sąsiadka pracowała jako pielęgniarka w szpitalu na Karowej. Wstawała o piątej rano, żeby się w pracy wykąpać i zdążyć do pacjentów. Trwało to pół roku, aż wreszcie ktoś z rodziny ich przygarnął.
Sama Markowska i jej syn od roku wegetują w maleńkim mieszkanku starszej siostry Hanny, która jak przyjechała zobaczyć lokal przy Grenadierów, to mimo całożyciowej niechęci do siostry zaprosiła ją z synem do siebie. Ale sytuacja Hanny nie rozwiązała się ani po dwóch, ani po czterech miesiącach. We trójkę więc śpią na 10 m kw.
- Moja siostra chce, żebyśmy się już wynieśli - mówi zrozpaczona kobieta. - Dała nam ultimatum do 1 listopada. Nie pozwala używać wody, więc pranie oddaję do pralni, a kąpiemy się u znajomych. Gaz tylko pod coś, co się szybko gotuje. Kasza, ryż, parówki. Wszystkie kartony z ubraniami spleśniały w tamtym mieszkaniu. Trzeba było wyrzucić. To, co mam na sobie, dostałam od ludzi. Bo nie mam nic. Jedne buty. Kiedy spotykam właścicielkę mojej kamienicy, ona syczy do mnie: "Ty suko, do końca życia będziesz mnie spłacać". Co miesiąc ściąga mi z emerytury 400 zł, bo nie płaciliśmy jej czynszu, jaki chciała. Zabrała już 24 tys.
Markowscy teraz są bici z czterech stron. Muszą spłacić zadłużenie za Grenadierów, którego żąda miasto, bo umowa najmu podpisana, więc czy się mieszka, czy nie, płacić trzeba. Do tego są winni komornikowi 4,6 tys. zł za to, że "pomógł" im opuścić mieszkanie. Siostra Hanny wyrzuca ich z mieszkania. I wciąż rosną im odsetki, na które czeka głęboka kieszeń właścicielki. - Gdybym była samotna, tobym sobie życie odebrała. Ale nie mogę tego zrobić mojemu synowi.
Wanda Pradzioch też ma długi. Pomaga jej córka mieszkająca za granicą. Opłaca pokój z kuchnią, który spadł z nieba jej matce. Za grosze wynajęła od znajomej, która wyjechała do Austrii. Wanda zachowała trochę mebli ze swojego dawnego adresu. Do dziś składa materace i łóżka polowe dzieci, żeby było schludnie. Nie może mieszkać sama. Ma tylko 720 zł emerytury. - Gdyby nie dzieci, tobym z głodu umarła - mówi. Jej jedynym ratunkiem na otrzymanie lokalu od miasta jest już tylko kasacja wyroku (który ostatecznie skreślił Wandę z listy oczekujących na mieszkanie komunalne) w Naczelnym Sądzie Administracyjnym. Bo jeśli znajoma wróci, Wanda zostanie na ulicy.
Rodzina Zatorskich (w tym dwóch synów, też pozwanych przez właściciela) ma kominiarzowi do zapłacenia 90 tys. za bezumowne korzystanie z lokalu przez kilka lat. Mieczysława liczy jednak na sprawiedliwość sądu, bo choć mieszkali jak w okopach, czynsz płacili regularnie do depozytu sądowego (właściciel nie chciał pobierać od nich czynszu od 1994 roku). Tyle że nie potrójny.
- Miałam trampki - głupia sprawa - które bardzo lubiłam - zamyśla się Mieczysława Zatorska nad zdjęciami dawnego mieszkania. - Jeden się odnalazł, a drugiego szukam do dziś. Z wojny uratowała się tylko jedna meblościanka. Straciłam wiele zdrowia, dziś to bardzo odczuwam. Jak już nie dawałam rady, mąż ciągnął mnie psychicznie do góry. I odwrotnie. W ten sposób się wspieraliśmy. Żeby przetrwać. Ale w człowieku na zawsze już zostaje lęk, że sytuacja może się powtórzyć. Nie wiem, czy drugi raz byśmy to przeżyli.
***
Przeklęty Bierut
Tomasz Krettek, zastępca dyrektora Biura Polityki Lokalowej Warszawy: - Na mieszkanie w stolicy czeka dziś 5 tys. rodzin, z czego 2,7 tys. na lokal socjalny z tytułu wyroku sądowego o eksmisję. Nie mamy danych, ile tych spraw jeszcze zalega w sądach. W 2011 r. miasto zapłaciło 2,4 mln zł odszkodowania właścicielom budynków za niedostarczenie na czas lokalu eksmitowanym ludziom, więc musimy dostarczać tych lokali coraz więcej i szybciej. Ich jakość wynika z przepisów ustawy i zapewniam, że nadają się do zamieszkania. Jeśli zdarzy się inaczej, to wynika to z potwornego tempa, jakie narzuca nam "podekretowa" rzeczywistość. Od 2009 r. dach nad głową dostało ok. 300 rodzin eksmitowanych z budynków prywatnych, drugie tyle wciąż czeka. Brak ustawy reprywatyzacyjnej sprawił, że dekret Bieruta stał się przekleństwem Warszawy zarówno dla jej mieszkańców, jak i urzędników.
Duży Format - 11 października 2012