top of page

 Jolanta i ogień

 

Jak emerytowana pracownica Politechniki Warszawskiej zdołała tak szybko i perfekcyjnie przygotować się do makabrycznej zbrodni na sobie samej?

 

 

Ogień jeszcze się tli. Jest 1 marca tego roku. Zimno. Mężczyzna idzie z psem brzozową aleją pośród pól. Podchodzi bliżej. Widzi resztki ciała. Wpada w panikę. Policyjni technicy obejrzą potem to, co zostało z człowieka. Żadnych dokumentów. Tylko zegarek, klucze, mały odpustowy aniołek. No i okulary. Niemodne, z charakterystycznymi dużymi szkłami.

 

Najście 

Dzwonek do drzwi. Był 24 kwietnia 2006 roku. Jolanta Brzeska pobiegła otworzyć. W progu około dziesięciu osób. - Dzień dobry, jesteśmy właścicielami tej kamienicy i chcielibyśmy zobaczyć mieszkanie.

Kobieta w pierwszej chwili nie zrozumiała: - Jak to?! Proszę pokazać jakieś dokumenty!

Mąż Brzeskiej był bardziej ugodowy: - Jola, daj spokój, niech wchodzą. Niech oglądają.

Rok 2009. Jolanta Brzeska nerwowo wertuje papiery. Ma astygmatyzm, więc szkła na jej nosie są grube i wyglądają na ciężkie. Mówi podniesionym głosem, akcentując ostatnią sylabę: - Weszli i zaczęli mi ustawiać kuchnię w sypialni. "Tu były kiedyś takie półokrągłe okna - stwierdziła jakaś pani. - Tu kuchnia, tu coś tam". A my jak te cielaki staliśmy i nic. Byliśmy w szoku. "Jaka kuchnia?! - wyjąkałam. - To niemożliwe. Znam ten dom ponad pół wieku!". "Ale to było podczas wojny!", odparowała starsza pani (lat może 70). Pooglądali, powiedzieli: "My się jeszcze z państwem skontaktujemy", i poszli.

Retrospekcja 

Rok 1947. Polska Izba Rzemieślnicza, w której pracuje ojciec Jolanty, zawiera umowę z właścicielem budynku przy Nabielaka 9 na warszawskim Mokotowie - którym, na mocy uwłaszczeniowego dekretu Bieruta z 1945 roku, stało się miasto - że wyremontuje go dla swoich pracowników. Kamienica, wydrążona w środku jak oliwka, ledwo stoi na zgliszczach. Nieparzystą stronę ulicy zdmuchnęła wojna. Rzemieślnicy harują przy odbudowie dzień i noc. Jolanta: - Wprowadziliśmy się w 1950 roku. Miałam trzy lata.

Życie wejdzie w zakręt, kiedy ojciec Jolanty umrze na zawał, a matka zostanie z trójką dzieci. Jedną z córek odda na wychowanie szwagierce mieszkającej w Szwecji. Szwagierka przeżyła Ravensbrück. Nie ma własnych dzieci, za to wielką potrzebę kochania.

Gmina w 1971 roku zaproponuje wykup mieszkań, ale rodziny nie będzie stać. Z roczną Magdą (córką Jolanty) i niewielką pensją propozycja, choć z ogromną zniżką, jest nie do przyjęcia. Mieszkanie ma prawie 80 metrów. Postanawiają pozostać przy wynajmie komunalnym. Ta decyzja po latach zrujnuje im życie.

- Wiedziałam, że kamienica była przed wojną własnością państwa Bugajów. Ale nie miałam pojęcia o losach tej rodziny - Jolanta nie okazuje słabości. Ma wewnętrzny gwizdek, który każe jej wciąż stać na baczność. Nie poddaje się. To nie leży w jej naturze. Dlatego bez reszty poświęca się szukaniu odpowiedzi na pytanie:, dlaczego ktoś przyszedł zabrać jej dom.

Ze względu na ochronę danych osobowych, w tym wypadku spadkobierców, nigdy nie dowie się o rodzinie Bugajów niczego więcej. Że Tadeusz Bugaj kochał fortepiany. Że produkował je i naprawiał, ale wojny nie przeżył. Do kamienicy wróciła jego żona i dwie córki - Irmina i Bożena. Zamieszkały na jakiś czas w suterenie. Może liczyły, że państwo odda im dom, który dekretowo znacjonalizowało? Ale nie. Minie ponad pół wieku. Kiedy przyjdzie reprywatyzacja, córki producenta fortepianów z czwórką pozostałych spadkobierców przez sześć lat (od 2000 roku) będą upominały się o zwrot ojcowizny. - Administracja budynku zbagatelizowała roszczenia - powiedzą. - A już w żadnym wypadku nie powiadomiła o nich lokatorów.

Przekazanie 

Irmina i Bożena o pomoc w walce z miastem poproszą swojego znajomego - Marka Mossakowskiego. Mossakowski pochodzi ze znanej rodziny warszawskich antykwariuszy. Nim media nazwały go katem lokatorów, sprzedawał antyki. Ale dwa antykwariaty zamknął. Przestały przynosić zysk. Po antykwariatach odziedziczy klientów: - Obrazy, meble, srebra sprzedają ludzie mający głębsze, najczęściej arystokratyczne, korzenie. Z nimi rozmawia się powoli, powoli pije kawę i powoli zawiera umowy. Sprzedaż rodowego majątku nigdy nie przychodzi łatwo. Przy okazji dowiadywałem się, że za biurkiem, komodą, biżuterią kryło się poczucie klęski. I tęsknota za utraconym majątkiem. Oni przecież nie kupili tych kamienic ze spekulacji czy hazardu, lecz pracowały na to całe pokolenia. Zacząłem pomagać tym ludziom, bo chodziłem w tych samych butach. Mój ojciec miał kamienice na Powiślu i Nowym Świecie, których nasza rodzina do tej pory nie odzyskała.

W dniu przekazania przez miasto kamienicy na Nabielaka, pamiętnego kwietnia 2006 roku, siostry z radości wystroiły się odświętnie.

Marek Mossakowski (z uśmiechem): - Brakowało tylko fanfar. Tak siostry się cieszyły. "To co teraz robimy?" - zapytała Bożena. "Skoro już mamy ten papier, to pojedźmy zobaczyć kamienicę" - ja na to. I pojechaliśmy w trzy samochody. "Dzień dobry - powiedzieliśmy lokatorom - miasto przekazało nam tę nieruchomość...". Awantura. Ludzie byli w szoku. Nie zrozumieli, co to znaczy, że kamienica jest czyjąś własnością. Zachowywali się różnie. Najczęściej wpadali w panikę albo złorzeczyli. Gdy Bożena, która jest nieformalnie szefową całej grupki spadkobierców, zobaczyła to wszystko, to powiedziała: "Jak się chcesz, Marek, użerać, to się użeraj. Ja się tym zajmować nie zamierzam". Wtedy kupiłem od sióstr udziały za ciężkie pieniądze.

- A skąd miał pan tak wielką sumę? - pytam Mossakowskiego.

- Nie pamiętam. Może pożyczyłem?

Nękanie 

Trzy dni po wizycie spadkobierców, 28 kwietnia, do Brzeskich przychodzi pismo z administracji. Wynika z niego, że taką niespodziankę prezydent przygotował lokatorom już trzy miesiące wcześniej, podpisując decyzję o oddaniu kamienicy. Dodał, że decyzja ta nie narusza ich praw.

 

Mogą przecież starać się o mieszkanie zastępcze, komunalne czy socjalne, jeśli nie przyjmą warunków wynajmu od nowych właścicieli i dostaną sądowy nakaz eksmisji.

Jolanta Brzeska przestaje spać po nocach. - Nie mamy nic! - kołacze jej po głowie.

- Nagle okazało się, że miasto wynajmowało nam mieszkanie bezprawnie. Straciliśmy dom i poczucie bezpieczeństwa.

Brzeska biegnie na ratunek do administracji. - Nic się dla was nie zmienia - słyszy. - Umowa z miastem jest ważna i w ogóle to wszystko w porządku. Czekajcie na pismo od właściciela.

Pismo nadchodzi bez adresu zwrotnego. Czyli bez dyskusji. Brzescy czytają, że umowa najmu wygasła i mają obowiązek co miesiąc płacić właścicielowi za bezumowne korzystanie z lokalu: "Od 1 maja wysokość odszkodowania została określona na 1947 złotych".

Są wstrząśnięci. To niemal dwukrotność emerytury Jolanty. Nie mają dokąd pójść i nie mają też na taki czynsz. Płacą więc na konto spadkobiercy 631 zł. Tyle, ile pobierało od nich miasto.

Jolanta Brzeska: - Ale on słał wezwania do zapłaty i listy: wyprowadzajcie się, bo jeśli nie, to was wyrzucimy komisyjnie. Zwolnijcie piwnicę, bo wam się nie należy. Pralkę nam wyrzucił z pralni, z czasem przestał wywozić śmieci. Kamienica popadała w ruinę. Postęp był taki, że pod pismami znajdowały się już dwa nazwiska: Mossakowski i Massalski. Pojawił się też adres zwrotny: numer skrytki pocztowej.

Powstała szansa przejścia z monologu na dialog.

Książę 

- To jest Hubert książę Massalski - Marek Mossakowski przedstawia wysokiego, szczupłego chłopaka, lat 34, na oko dziesięć mniej. Książę jest rzeczowy i kulturalny. Mówi, że jego ród wywodzi się od Ruryka, średniowiecznego księcia i władcy Rosji. I dodaje śmiertelnie poważnie: - Nie widzę powodu, dla którego miałbym się tego wstydzić.

Kiedy Mossakowski poznaje jego ojca, Hubert jest jeszcze nastolatkiem. Chłopiec obserwuje, jak ojciec, inżynier i spadkobierca kilku warszawskich kamienic, przez dziesięć lat drepcze po korytarzach urzędu miejskiego, chcąc odzyskać swój majątek. - Był bardzo skrupulatny - wszystkie papierki w koszulkach i segregatorach. Na spotkania z nim jechałem mokry - wspomina Mossakowski - bo on miał wszystko w paluszku. Ale był bezskuteczny. Odbijał się od ściany.

Młody książę w tym czasie dorasta, w 1994 roku zdaje maturę w 44. LO na Mokotowie, a potem kończy zarządzanie nieruchomościami: - Ojca nie było stać na prawnika, więc poprosił o pomoc pana Marka. Następnie dołączyłem ja, bo dzięki studiom zacząłem dość sprawnie poruszać się w tym temacie. Zrobiłem to, by odzyskać majątek mojej rodziny.

Massalski ćwiczy swoje umiejętności w praktyce. Zostaje pełnomocnikiem Mossakowskiego, gdy ten przejmie kamienicę przy Nabielaka. Będzie też administratorem lub przedstawicielem spadkobierców przy Hożej, Dahlberga, Otwockiej, Dąbrowskiego, Francuskiej i Krakowskim Przedmieściu. Kamienice przy dwóch ostatnich ulicach należały niegdyś do rodziny Massalskich.

Mossakowski (poirytowany): - W każdej takiej nieruchomości znajdą się ludzie, którzy nie rozumieją prawa własności i głośno krzyczą. Nie przyjmują, że ktoś miał kamienicę, po wojnie mieszkał w gruzach, wypruwał flaki, sprzedał ostatni pierścionek, żeby swoje odbudować, bo Bierut dał mu na to czasową promesę. A potem bach! - promesę cofnął. I taki człowiek został okradziony ponownie. Dekretem Bieruta odebrano prywatną własność ponad 20 tysiącom warszawiaków.

Dziedziczka 

W latach 90. Mossakowski, jeszcze sprzedawca antyków, poznaje Krystynę Brzosko. Po matce hrabiance z domu Ostrowskiej, herbu Rawicz, była dziedziczką majątku w Grochowie (powiat Krośniewice). Jej ojciec, Antoni Markiewicz, inżynier chemik, pracował w Ugrojedach (dzisiejsza Ukraina) jako dyrektor cukrowni. W 1910 roku wrócił do Polski, a za zarobione pieniądze kupił przepiękną, zdobioną kamienicę przy Hożej 25 i zamieszkał z rodziną na drugim piętrze. Siedem pokoi z kaflowymi piecami, inkrustowane posadzki, plafony na sufitach, mahoniowe meble. I piękna kolumna z alabastru w salonie. Jedyną żyjącą spadkobierczynią jest córka - Aniela Krawczyk, dziś 89-letnia.

- Ciągle nas skądś wyrzucali - to zdanie będzie refrenem jej opowieści. - Najpierw Niemcy wyrzucili nas z majątku mojego ojca w Wilkowiczkach na Kujawach (dziś jest tam dom dla niepełnosprawnych). Przenieśliśmy się więc na Hożą.

Kamienica ocalała z Powstania. Ale z Warszawy musieli uciekać. Matce Anieli "gdzieś na wygnaniu" którejś nocy przyśni się, że ich antyczna alabastrowa kolumna pęka. - Wtedy dostaliśmy wiadomość, że Hoża płonie. Spalili ją prawdopodobnie szabrownicy.

Aniela spokojnie opowiada, że po wojnie, już ze swoim mężem, dziećmi i matką, mieszkali na tej samej ulicy, pod numerem 27. W mieszkaniu, które jej mąż dostał w użytkowanie z zakładu pracy. Codziennie przechodziła koło rodowej kamienicy, poszarzałej, zaszpachlowanej kiepskim tynkiem i już bez sztukaterii. Mijała jej mieszkańców z obojętnym wyrazem twarzy.

- Ale matka jeździła z moimi małymi dziećmi w wózku do parku koło Pałacu Kultury i mówiła: patrzcie, dzieci, to jest babci kamienica. A one (z uwielbieniem): "Babciu, to ty byłaś tutaj dozorcą!". Bo dozorca po wojnie to był ktoś.

Rodzina zachowała prawa do Hożej 25 tylko dlatego, że kamienica miała przedwojenną administratorkę. Poczciwa Felicja Szymańska złoży w imieniu hrabiny Brzosko (oraz żony jej nieżyjącego brata Zbigniewa - Zofii Markiewicz) wniosek o przywrócenie własności, nim rodzina po wojennej zawierusze zdoła powrócić do Warszawy. Władze przebiegle dały na to zaledwie pół roku. Po mieście rozlepiono obwieszczenia. Kto nie zdążył - stracił wszystko.

Twardziel 

Aniela Krawczyk przyznaje, że o Marku Mossakowskim jej rodzina dowiedziała się pocztą pantoflową. - Córki koleżanka ma męża, który jest budowlańcem. Coś u niego naprawiał. Przypadkiem dowiedział się, że Mossakowski wokół tych kamienic działa, że jakieś ma chody, znajomości... I dał nam na niego namiary.

Krystyna Brzosko umiera dwa dni przed końcem 1999 roku. Kilka miesięcy wcześniej jednak sprzedaje Mossakowskiemu 0,175 udziału w swojej kamienicy. Drobiazg. Za ten ułamek majątku antykwariusz płaci 50 złotych. Burmistrz dzielnicy zgłosi tę umowę prokuraturze do sprawdzenia i powie, że "działalność pana Mossakowskiego szkodzi wizerunkowi reprywatyzacji w Warszawie".

Większość udziałów w Hożej Mossakowski nabywa już od Anieli Krawczyk w 2008 roku.

- To trudne dziedzictwo. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Awantury z lokatorami to już na starość nie dla mnie. Moje dzieci też nie za bardzo chcą się z ludźmi handryczyć. Poza tym trzeba mieć pieniądze, żeby to wszystko odnowić. My ich nie mamy. A on ma.

Anieli żal kamienicy, ale ćwierć wieku przepracowała uczciwie jako księgowa w Instytucie Historii PAN, dorobiła się własnego mieszkania, też w kamienicy, i odzwyczaiła od dziedzictwa.

- Wyszliśmy z Warszawy z jednym plecakiem, bez dachu nad głową, więc jak się dostało kołdrę czy jakikolwiek kąt, a nie miało nic, to już było szczęście.

O Mossakowskim (z nutą podziwu): - Twardy facet. Lubi to, co robi. On tym żyje. Podniósł lokatorom czynsze, więc są awantury, że nie mogą płacić. Niektórzy się wyprowadzili, niektórym kupił jakieś mieszkania. A pozostali dalej rozpaczają.

Paczuszka 

Elżbieta Socha mieszka przy Hożej 25, chociaż na klatce już nie ma światła, tynki skute, brud i niepewne stropy. Z dawnej świetności kamienicy pozostały tylko wyszczerbione marmurowe schody. Jeśli budynek zyska status katastrofy budowlanej, miasto nie będzie miało wyjścia i da ludziom lokale. Być może na to liczy właściciel.

- Powiedziałam Mossakowskiemu, że chętnie się zamienię na 50 metrów, bo sto mi niepotrzebne - mówi Socha. Drobna, szczupła, szefowa kuchni w jednej ze szkół podstawowych. - A on na to, że nie jest od dawania i że sami opuścimy lokal prędzej czy później.

Mieszkańcy Hożej podchodzą więc dziedziczkę. Znają jej adres zamieszkania. Wszelkimi sposobami próbują doszukać się jakichkolwiek pęknięć w tym murze.

- Dzwoniliśmy do pani Anieli. Chcieliśmy zapytać, czy nie mogłaby z nami jakoś dojść do porozumienia. Ale rzucała słuchawką. Poszła z nią porozmawiać starsza pani, która tu zamieszkała od razu po wojnie. Nie wpuściła jej jednak do domu.

Wreszcie lokatorzy postanawiają sprawdzić, czy pod pełnomocnictwami faktycznie podpisuje się Aniela Krawczyk. No bo jak mogła dać upoważnienie na podniesienie czynszu do - w przypadku Sochów - 4,5 tysiąca złotych miesięcznie?!

- Wysłaliśmy jej małą paczuszkę, żeby zdobyć jej oryginalny podpis. Pytaliśmy listonosza - ponoć bardzo się ucieszyła. W paczce były dwa kubeczki i perfumy. Podpis, choć niedbały i starą ręką pisany, wyglądał na autentyczny.

Meldunek 

Marek Mossakowski nie daje Brzeskim spokoju. Melduje się w ich mieszkaniu w styczniu 2007 roku.

- Wieczorem 22 stycznia dzwonek do drzwi. Pan Mossakowski przyszedł do mnie mieszkać, bo jest zameldowany (głos Jolanty podnosi się). Osłupiałam po raz kolejny. Jak on to zrobił bez naszej zgody?! Nie chcieliśmy z mężem otworzyć, baliśmy się. Nagle słyszymy, jak ktoś piłuje nasze drzwi. Było ich z dziesięciu. W tym dwaj panowie M. i jacyś młodzi chłopcy. Piłą elektryczną przecinali sztaby antywłamaniowe. Wezwaliśmy policję i przez pół nocy była awantura na klatce schodowej. Wszyscy przerażeni. Potem musieliśmy szukać świadków na to, że Mossakowski nie mieszka w naszym domu, żeby go wymeldować.

Właściciel w końcu proponuje Brzeskiej ugodę: 80, a potem 100 tysięcy za opuszczenie mieszkania.

- Za tyle się nie sprzedam - odparowuje Jolanta.

- Powinna była wtedy wziąć te pieniądze - twierdzi Mossakowski. - Gdyby miasto nie odwróciło się do niej plecami, być może wszystko potoczyłoby się inaczej.

- Ale miastu jest wygodniej, żeby lokator rzucał się spadkobiercy do gardła i odwrotnie. W ten sposób ma święty spokój - wtóruje mu Massalski. - Lokator po zwrocie kamienicy idzie do miasta spytać, co ma robić, a tam dostaje karteczkę ze słowami: tu są namiary na stowarzyszenie lokatorów. Oni państwu pomogą. I tak to wygląda.

Jolanta Brzeska zwróciła się o przyznanie lokalu zamiennego. Ale miasto odmówiło. Brak mieszkań. Mogła liczyć jedynie na sądowne przyznanie socjalu (tylko na rok), nie wiadomo, w jakim stanie. Ale nie chciała mieszkać w slumsach. W końcu mieszkanie socjalne dostała tylko jej córka.

Jolanta: - Czuję się gorzej niż Cygan, bo Cygan przynajmniej ma swój wóz, a ja nie mam nic. Wiecie, co to znaczy w wieku 60 lat stanąć przed sądem? I to dlatego, że ktoś mówi: pani mi zabrała moje mieszkanie. Ja jemu?!

Bramy niebios 

Hubert Massalski podnosi oglądalność lokalnych telewizji widowiskowym happeningiem - zamalowuje szyby w biurze Warszawskiej Informacji Turystycznej przy Krakowskim Przedmieściu 65. Biuro mieści się w kamienicy odzyskanej przez jego rodzinę z pomocą Marka Mossakowskiego.

- Nie wstyd panu z tytułem książęcym tak się zachowywać? - pytam.

- Wstyd nie, lecz przykro. Jeśli jaskrawo nie uwidoczni się jakiegoś problemu, to on w świadomości publicznej nie zaistnieje. Jest zarządzenie, że dyrektorzy Zakładów Gospodarowania Nieruchomościami i burmistrzowie dzielnic, jeśli zgłoszą się do nich właściciele, mają oddać im budynki. Nieważne, czy grunt jest także oddany, czy nie. A burmistrz i szef ZGN-u mówią mi: my nie respektujemy tego, co mówi prezydent, i nie oddamy. Tak? To ja wam pokażę, kto tu jest właścicielem. Po czym zamalowałem okna. Przyjechała straż miejska, policja, a głupio i wstyd to powinno być urzędnikom miejskim. Zamalowałem tylko szyby, na żółto-czerwono, w barwach Warszawy. Bo pamiętam o tym, że to jest zabytek.

W kilku innych miejscach, nie bez bojów, udaje się dojść z lokatorami do porozumienia.

- W kamienicy przy Francuskiej ludzie dzwonili do mediów, przyjeżdżała telewizja. Ciągle były konfrontacje. Miasto - mimo że spełniali wszystkie warunki do przyznania im lokalu komunalnego - odmówiło. W końcu któregoś dnia lokatorka (działająca w Komitecie Obrony Lokatorów) podeszła do mnie na podwórku - przerażona, widziałem, bo jej się ręce trzęsły - i mówi: "Panie Hubercie, czy jest możliwość jakiegoś porozumienia?". Ja na to, że oczywiście, że tak! Czynsz podnieśliśmy, ale oni płacą taki, jak płacili miastu. Jak już przejdą do komunalnego (o które jest walka), to nie zapłacą prawie 100 tysięcy zaległości. Długi darowaliśmy również mieszkańcom kamienicy przy Otwockiej i paru innym. Jeśli ktoś rozumie, że ja chcę odzyskać swoje mienie, i umie się z tym pogodzić, to nie będę mu stwarzał problemów.

- Książę Massalski jest zarządcą mojej kamienicy - mówi Janusz Baranek z ulicy Dahlberga 5. Walczy o swój dom z takim samym uporem jak Jolanta Brzeska. Miasto w przypadku lokatorów tej kamienicy też zdezerterowało. Informację o tym, że budynek 4 stycznia 2007 roku przeszedł w ręce prywatne, wywiesiło po północy tego samego dnia.

Janusz Baranek (z obawą): - W tym roku, w Wigilię, uległem w mieszkaniu zaczadzeniu. Sprawę zgłosiłem do prokuratury. Zakwalifikowano to jako nieumyślne spowodowanie zagrożenia utraty życia. Ktoś w aucie przebił mi opony. Mieszkam tu 55 lat i nigdy się coś takiego nie zdarzyło...

Telewizja rejestruje rozmowę z kobietą mieszkającą przy Krakowskim Przedmieściu 65. Kobieta opowiada dziennikarzowi: - Pan Mossakowski zażądał 3,5 tysiąca złotych czynszu. Mówię mu: "Nie mam takich pieniędzy". To nie dał mi w ogóle przejść na schodach. "Kiedy się pani wyprowadza?" - pytał tylko. Ja na to: "Kiedy mi pan da mieszkanie". "Ja dam pani mieszkanie do niebios bram".

Ubezwłasnowolnienie 

Po wyroku eksmisyjnym, w lipcu 2007 roku, Jolanta Brzeska składa apelację, a kilka miesięcy później kupuje znicze. - Wszystko trwało dziesięć dni. Mąż nigdy wcześniej nie chorował. Pod koniec października jeszcze wchodził na orzechowe drzewa. Rozległa choroba nowotworowa - napisali mi w akcie zgonu. To musiało mieć jakiś związek ze stresem. Bo bez przerwy żyliśmy w poczuciu totalnego zagrożenia.

Tandem Mossakowski-Massalski przestanie pojawiać się w mieszkaniu Brzeskich. Spotykają się z Jolantą już tylko na salach sądowych.

- Ponieważ mąż zmarł w trakcie postępowania sądowego, musiało dojść do nabycia praw spadkowych. Inaczej sprawa nie mogłaby toczyć się dalej. I pan Mossakowski pozew o nabycie praw złożył za nas. Okazuje się, że prawo mu na to pozwala. On ma tak zwany interes prawny i może mnie i moją córkę w pewnym sensie ubezwłasnowolnić.

Głos Jolanty zaczyna falować. - Mój akt małżeństwa, urodzenia córki, jej akt ślubu. Wszystko było dla tego pana w sądzie dostępne. Zajrzał nam w całe życie. A my nawet nie znaliśmy jego adresu.

Przeprosiny 

W lutym tego roku Jolanta Brzeska dzwoni do Marka Mossakowskiego. Chce porozmawiać.

- Spotkaliśmy się w kawiarni na Krakowskim Przedmieściu. Piliśmy herbatę. Rozmowa nie przebiegała spokojnie. Próbowaliśmy przedstawić jej swoje stanowisko. Powiedziała, że nasze zdanie w ogóle jej nie interesuje. I zaproponowała swoje warunki. Zażądała umorzenia obecnych długów (ponad 15 tys. złotych), następnie długów, które powstaną do czasu zapewnienia jej lokalu. "Jeśli skasuje mi pan wszystkie zobowiązania, nie będę utrudniała postępowania eksmisyjnego".

Massalski na spotkanie przynosi rozliczenie lokalu z mediów: - A ona wzięła kartkę i powiedziała: "To są pana wyliczenia i mnie to nie interesuje". Od 2008 roku nie płaciła już zaliczek na media, chociaż zużywała wodę i wyrzucała śmieci.

- Przestałam płacić - mówiła Brzeska - bo właściciel się z nich nie rozliczył.

Brzescy podali Mossakowskiego do sądu o rozliczenie mediów i sprawę wygrali. Sąd przyznał im 1,2 tys. złotych, których nigdy nie zobaczyli.

Mossakowski: - Pani Jolanta wciąż negowała prawo własności. Nie piłowałem sztab w drzwiach innym ludziom, tylko do swojego mieszkania. Chciałem dokonać pomiarów, zrobić inwentaryzację. Zapowiedzieliśmy, że przyjdziemy, wysłaliśmy pismo. I przyszliśmy z architektem, ale potraktowano nas jak psy.

- A nie pomyślał pan, że ona walczyła o życie?

Massalski (z podziwem): - Jak stado lwów! Podziwiałem ten jej upór. Choć moim zdaniem zupełnie bezsensowny, bo prawo stało po stronie właściciela. Wysłuchaliśmy jej. Pan Marek powiedział, że się zastanowi.

17 lutego, po godz. 16, Jolanta Brzeska dostaje SMS-a: "Podczas wczorajszego spotkania niestety nie została osiągnięta decyzja o przychyleniu się do pani propozycji. Przepraszam. Hubert Massalski".

Komornik zajmuje Jolancie Brzeskiej emeryturę i spisuje wszystkie ruchomości. Kuchenne, łazienkowe, żelazka zrobione przez męża, stół, wersalkę, zegar, komódkę i to, co na niej stoi.

Termin licytacji wyznacza na 11 marca.

Okulary 

Kiedy na komendę przy Malczewskiego na warszawskim Mokotowie przychodzi Magda Brzeska, lat 42, córka Jolanty, jest sobota 5 marca.

- Moja mama zaginęła - mówi cała w nerwach policjantce - i od kilku dni nie mam z nią kontaktu.

Każą jej najpierw sprawdzić szpitale. Ani śladu. Zgłoszenie przyjmą po kilku godzinach.

Jak wygląda? Brązowa kurtka, czarne spodnie z materiału. A półbuty? Nie wiem.

Magda wysyła apel do Itaki i rozpuszcza wici w internecie: "1 marca wyszła z domu i do dnia dzisiejszego nie wróciła moja mama, Jolanta Brzeska, lat 64 (...). Nie ma przy sobie pieniędzy i dokumentów, tylko kartę miejską. Charakterystyczną cechą są dwa aparaty słuchowe, które ma na obu uszach, i okulary. Jeśli ktoś coś wie, proszę o telefon".

- W mieszkaniu pusto. Na stole gazety, w lodówce mięso na obiad. Jakby zaraz miała wrócić. Zostawiła dokumenty i portfel, co mnie zdumiało. Zawsze to nosiła przy sobie.

Magda wpuszcza do mieszkania matki policjantów z kryminalnego, żeby obejrzeli jej rzeczy. Jest już poniedziałek, 7 marca. A nuż na coś trafią. Gumowe rękawiczki, szafki, szuflady, zakamarki, przetrząsanie. Szczotka do włosów, zębów, majtki... Magda obserwuje, jak wkładają wszystko do woreczków foliowych, żeby pobrać DNA. Nad jedną z szuflad kryminalni zatrzymują się przez chwilę. - Ty - mówi jeden do drugiego. - Te zwłoki z Lasu Kabackiego też miały takie okulary.

Ognisko 

Magda Brzeska powie, że od dłuższego już czasu mama nie umiała rozmawiać o niczym innym jak tylko o sprawie mieszkania. Opętana. Opuszczona przez państwo, które tłumacząc się kryzysem finansów publicznych, nigdy nie podjęło się stworzenia rzetelnej ustawy reprywatyzacyjnej, dając pole do działania handlarzom roszczeniami. Wnuczek, wielka miłość babci, na chwilę tylko mógł odwrócić jej uwagę od tych problemów.

- Zastanów się, co chcesz swoim działaniem osiągnąć i jakim kosztem - złości się na matkę Magda. Zadłużenie rośnie również jej. Jest przy Nabielaka zameldowana od urodzenia. Dwa razy kobiety żegnają się trzaśnięciem drzwiami. Magda nie wie, jak pomóc. To zawsze matka stała na straży jej bezpieczeństwa. I wspierała całe życie.

- Bardzo twarda, waleczna kobieta - tak Hubert Massalski zapamięta Jolantę Brzeską. - Po tym, co się stało, wstrzymałem egzekucję. Chyba tylko osoba wyzuta z jakichkolwiek emocji kontynuowałaby ten proces.

Co wydarzyło się 1 marca?

1 marca we wtorek Jolanta pojedzie do banku. W kasie banku przy ulicy Puławskiej o godzinie 13.07. wyjmie z konta 900 złotych. Wróci z nimi do domu. Pieniądze te, schowane w szufladzie, znajdzie później córka. Droga z banku na Nabielaka zajmowała jej zwykle nie dłużej niż pół godziny. W kamienicy pozostała już ostatnią niewyeksmitowaną lokatorką.

Jolanta musiała wyjść z mieszkania najpóźniej o 14, żeby zdążyć na własną śmierć. O 16 mężczyzna z psem podszedł już do ogniska. Miała dwie godziny na dotarcie z Łazienek na Stare Kabaty, koło Parku Kultury w Powsinie, i zamienienie swojego ciała w pochodnię. Dotarła tam autobusem linii 519 (w 40 minut)? Taksówką (w pół godziny)? Szła brzozową aleją sama czy był z nią ktoś jeszcze? Dobrowolnie czy pod przymusem? Szła czy ktoś przywiózł jej ciało? Jak emerytowana pracownica Politechniki Warszawskiej zdołała tak szybko i perfekcyjnie przygotować się do makabrycznej zbrodni na sobie samej? Oblała się olejem napędowym, podpaliła bez trudu na dwustopniowym mrozie i położyła w spokoju, jak drewniane polano, twarzą do ziemi? Nie krzyczała z bólu? Nikt nic nie widział?

Protestowali Ryszard Siwiec i Walenty Badylak. W tłumie ludzi. Jolanta też protestowała. Z Warszawskim Stowarzyszeniem Lokatorów. Głośno, dobitnie, na ulicach, w sądach. Ale żeby chciała umrzeć na odludziu, w polu?

Magda Brzeska (bezradnie): - Mama kochała życie. Jakiś czas temu zapisała się na Uniwersytet Trzeciego Wieku. Bardzo ją to pochłaniało. Czuła się potrzebna ludziom. Uwielbiała też swojego wnuka i troszczyła się o niego. Mój syn cierpi na zaburzenia autystyczne, był dla niej bardzo ważny. Dlaczego nie zostawiła żadnego listu?

Od wielu tygodni te same pytania zadaje sobie prokuratura. Stowarzyszenie Lokatorów nazywa Jolantę "bestialsko zamordowaną". Magda zaś cierpliwie czeka na wynik śledztwa. Niepokoi ją tylko, że wszystkie te prokuratorskie pytania zadawane są jej tak, jakby miały udowodnić tezę o samospaleniu. Nie odnalazły się aparaty słuchowe matki, które nosiła od roku. Miała poważny niedosłuch. Policja nie wspomina więcej o odpustowym aniołku znalezionym obok ciała. - Jakby go wcześniej nie było, a był - mówi córka...

W pustym mieszkaniu na Nabielaka wisi kalendarz z datą 28 lutego. Poniedziałek. Jolanta Brzeska nie zdążyła już wydrzeć wtorku.  

***  

Jolantę Brzeską poznałam w listopadzie 2009 roku. Już wtedy żyła prowizorycznie, niczego sobie nie kupując z obawy, że ktoś jej to wszystko odbierze. Odniosłam wrażenie, że jej upór był buntem przeciwko systemowi, który bezwzględnie zdecydował o jej losie. "Całe życie byłam uczciwa" - podkreślała. A system jej uczciwości nie dostrzegł. I z tym nie umiała i nie chciała się pogodzić.

 

Duży Format - 1 maja 2011

 

 

bottom of page