Podarunek Zofii
Drzwi do mieszkania we wrocławskiej kamienicy otwiera powoli. Kiedyś była najwyższa w klasie. Ale 89 lat życia pochyliło ją do przodu, zgarbiło. Drepcze w korytarzu między stertami kartonów i mebli.
Przeprasza, że bałagan, ale zbiera wszystko, co wyrzucają sąsiedzi. Może przyda się jej podopiecznym.
Mówi, że wiele razy patrzyła na śmierć: z głodu, chorób, ran, zimna. Może dlatego ma w sobie pogodę ducha i umiejętność dzielenia się z tymi, którzy nic nie mają.
Zofia Teliga-Mertens na własną rękę sprowadziła z Kazachstanu 40 rodzin polskiego pochodzenia. W sumie ponad 200 osób. Zajęło jej to dziesięć lat i kosztowało cały majątek - odszkodowanie za mienie pozostawione przez jej rodziców w Woli Rycerskiej na Wołyniu. 45 hektarów ziemi, 240-metrowy dom i siedem budynków gospodarczych - wszystko wycenione na 1,3 miliona złotych. Państwo zwróciło ponad 600 tysięcy, "płacąc" trzema budynkami mieszkalnymi w zrujnowanych poradzieckich koszarach w Szczytnicy koło Bolesławca.
Zofia osiedle nazwała "Kresówką".
Za tych, co na Wschodzie
Październik 2015. Zofia pokazuje palcem, gdzie skręcić. Do "Kresówki" zjeżdża się z autostrady A4 30 km za Legnicą. Od 1956 do 1993 roku stacjonowało tu lotnictwo Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej: dwa pułki, dwa bataliony, dywizjon i eskadra. W pobliżu było lotnisko. Wśród sosen stoi 12 bloków. Trzy przypadły Zofii (resztę dostali inni członkowie Stowarzyszenia Kresowian Wierzycieli Skarbu Państwa).
W tym roku Zofia nie była jeszcze na osiedlu. Nie wychodzi z domu, odkąd straciła na ulicy przytomność i trzy dni przeleżała w śpiączce.
Drzwi mieszkania otwiera Luba, od 48 lat żona Jana Szkorupińskiego, matka ich trójki dzieci. - Nasza dobrodziejka! - woła od progu do Zofii.
W mieszkaniu kominek, ciepło, przytulnie. Na ścianach makaty dziergane haftem krzyżykowym ręką Luby. Jan, potomek Polaków wywiezionych do Kazachstanu w 1936 roku z Żytomierszczyzny, tuli Zofię jak dziecko. Ma 70 lat i potężne, spracowane dłonie.
Opowiada, że po I wojnie światowej poza nowymi granicami Polski zostały niemal 2 miliony Polaków. Przeszło 100 tysięcy z radzieckiej Ukrainy Stalin deportował na Syberię i do Kazachstanu.
- Ojciec miał 25 lat, kiedy ich wysiedlono. Mama - 23. Gdy Sowieci przywieźli ich do Kokczetawskiej Obłasti, wbili kołek w pustą ziemię i powiedzieli: tu będzie kołchoz. Rodzice zaczynali od lepianki, jak wszyscy.
Północny Kazachstan to step po horyzont porośnięty pióro trawą. Wygląda jak falujące morze. Zimą minus 30 stopni.
Jan: - Burze śnieżne potrafiły trwać po trzy, cztery dni, tak że do studni trzeba było chodzić po lince. Za pracę ludzie dostawali trochę pszenicy, jabłek, czasem jakiś materiał, żeby coś sobie uszyć. Kobiety szły pieszo 50 kilometrów w jedną stronę, żeby na bazarze sprzedać jajka albo gęsi. Od małego pamiętam, jak rodzice marzyli o Polsce.
40 lat później, w 1976 roku, Jan z bratem decydują się wyjechać do pracy na północ, na Syberię, żeby więcej zarobić. Trafią do Ust-Ilimska nad rzeką Angarą. Tam kończą się drogi, kończy kolej. Przez następne 2 tysiące kilometrów, aż do Morza Arktycznego, rozciąga się dzika tajga. Szaro, beton i las. Ale w samym Ust-Ilimsku jest linia tramwajowa, 100 tys. mieszkańców, potężna zapora na rzece, elektrownia wodna. Jeszcze zimniej niż w Kazachstanie, rzeka zamarza na pięć miesięcy.
Jan: - Miałem wykształcenie mechaniczne, więc pracowałem w bazie samochodowej. 800 ciężarówek, warunki straszne, trudno samochód odpalić. Przy niskich temperaturach w pracy nie da się stać ani siedzieć. Trzeba "tańczyć". Przepracowałem tam 24 lata. Brat, który pracował ze mną, nie wytrzymał. Umarł na serce.
Na stół w "Kresówce" wjeżdżają pielmieni, rosół i pół litra koniaku własnej roboty. Jan rozlewa każdemu po kielichu, bo "życie musi być pełne": - To za zdorowie tych Polaków, co tam jeszcze na Wschodzie zostali. Niech wrócą do Polski.
Rondelek
Miesiąc po wybuchu wojny Zosia kończy 13 lat. Mieszka z rodzicami w Woli Rycerskiej koło Krzemieńca. Wola jest osadą powstałą po rozparcelowanym majątku carskiego generała Bobrykowa. Ojciec Zofii Stefan Teliga, działacz Stronnictwa Ludowego, oficer Legionów, uczestnik wojny 1920 roku, dosłużył się stopnia kapitana i Virtuti Militari. Majątek dostał od marszałka Piłsudskiego za waleczność.
Żyją z ziemi. Sadzą zboże, tytoń na machorkę, buraki, rzepak, hodują krowy i świnie.
Zofia: - Byliśmy średnio zamożni. Z dala od dużego miasta ogromnych ilości owoców, warzyw, mleka, drobiu nie było komu sprzedać. Wiele się marnowało. Tato był społecznikiem, bardzo dużo pomagał ludziom, co pewnie odziedziczyłam w genach. Ale już na początku wojny aresztowało go NKWD i posadziło w Krzemieńcu. Obsługa więzienna przynosiła grypsy. I kiedyś ojciec napisał, żeby mu przygotować ciepłe rzeczy: rękawice, skarpety, swetry, bo spodziewał się, że pojedzie w głąb Rosji. Ale nie przyszło mu do głowy, że my też pojedziemy.
Matka Zofii ignoruje ostrzeżenia o wywózkach. Ale w lutym 1940 roku przychodzą żołnierze: brudni, obszarpani, z karabinami na sznurkach. "Zbierajcie się, przesiedlamy was na inny teren, gdzie będziecie bezpieczniejsi". Obie z córką wiążą dobytek w koce i prześcieradła.
- Załadowałyśmy całe sanie - Zofia zapamiętała, że wszystko przebiegało sprawnie. - Ale na stacji wagony były już tak zapełnione, że ledwie nas tam wciśnięto. Zabrałyśmy ze sobą tylko pościel, dokumenty i parę drobiazgów. Reszty potem już nie znalazłyśmy. Dlatego przez lata brakowało nam wielu rzeczy. Nie było naczyń ani obuwia - tylko to, co na nogach. Mama wlazła w oficerki ojca, ja w kozaki. Ci, którym udało się zabrać trochę naczyń, dali nam nieduży aluminiowy rondelek. Ten rondelek wędrował z nami przez lata jak najcenniejszy skarb. Przywiozłyśmy go nawet do Wrocławia. Gdzieś tu leży.
Na jednym z postojów bydlęcy wagon otwiera się i enkawudziści wpychają trzech mężczyzn. Wśród nich jest ojciec Zofii. Radość nieprawdopodobna, bo przecież mężczyźni znikali bezpowrotnie.
Podróż trwa dwa miesiące. Pociąg przepuszcza transporty wojskowe i staje w różnych miejscach. Ludzie wychodzą wtedy rozprostować kości. Ale gdy pewnego razu transport niespodziewanie rusza, wiele osób zostaje na uzbeckiej ziemi. Między innymi ojciec Zofii. Jego twarz Zofia zobaczy już tylko na zdjęciach.
- Nas wywieziono do Kazachstanu, bo w Uzbekistanie już było za dużo Polaków. Wiem, że ojciec próbował potem przebić się do armii Andersa. Po jakimś czasie dostałyśmy wiadomość, że leży w uzbeckim szpitalu. Napisałyśmy do niego list. Wrócił: adresat nieznany. Szpital potem poinformował mamę, że tato umarł na tyfus.
Matka rozchorowała się z rozpaczy i Zofii wydawało się, że już z tego nie wyjdzie. Bolało ją całe ciało. Nie mogła się ruszać, jeść ani pić. Córka wpatrywała się w matkę całymi dniami z nadzieją, że nie zostanie sama na stepie. Aż pewnego dnia matka wstała.
Zofia: - Bo w Rosji albo żyjesz, albo umierasz. Nie ma miejsca na cierpienie. Miałam 15 lat. Mieszkałyśmy w Kozmołdaku, w lepiance zrobionej z mułu, słomy i bydlęcych odchodów, tak zwanego kiziaku. Było zimno i głód taki, że nawet nie miesiączkowałam. Jako pierwsza zachorowałam na czerwonkę. Zaraziłam mamę i do szpitala trafiłyśmy już obie. Wiadomo było, że nie mamy żadnych szans. Przed śmiercią postanowiłyśmy zjeść jeszcze cokolwiek! Któraś z nas powlokła się na targ i przyniosła kawałeczek tłustej baraniny. Niedogotowany, ale zjadłyśmy, pewne, że następnego dnia już nas nie będzie. Ale krwawa biegunka ustała!
Mama Zofii została potem kierowniczką domu dziecka dla polskich sierot w Turkiestanie, mieście w południowym Kazachstanie. - Szłyśmy tam 40 kilometrów piechotą przez góry. W deszczu. Mokre spodnie zamarzały na nogach. Kazachstan był dla mnie lekcją przeżycia. Gdy potem stanęłam razem z sierotami na komisji, która oceniała rozwój fizyczny dzieci, orzeczenie brzmiało: nadaje się "i w szachciory, i w matriosy" (i na górnika, i na marynarza). Z chudzielca zrobiłam się kawał baby.
W 1943 roku powstaje w Moskwie Związek Patriotów Polskich. Mama Zofii zostaje w Turkiestanie przewodniczącą Międzyrejonowego Zarządu ZPP. Odpowiada na setki listów. Najtrudniejsze są pytania o los aresztowanych oficerów. "Los nieznany" - odpisuje rodzinom. Sowiecka propaganda utrzymywała, że polscy oficerowie zostali zamordowani przez Niemców. Dlatego matka z córką zbierają wśród Polaków pieniądze na zakup "czołgu mścicieli Katynia" dla polskiego wojska.
Matka często w skwarze, z gorączką (bardzo chorowała na malarię) chodzi po kołchozach i spisuje mieszkających w nich Polaków. Jesienią 1945 roku lista jest gotowa. W tym czasie matka Zofii zostaje kierownikiem Wydziału Poszukiwania Rodzin w Zarządzie Głównym ZPP i z córką wyjeżdżają do Moskwy. Zofia zapamiętała, jak zamknięte w pokoju jakiegoś ministerstwa obie z matką stemplują karty repatriacyjne. Matka przygotuje repatriację niemal 20 tysięcy polskich rodzin.
Transporty z Polakami wyjeżdżają z ZSRR od marca do czerwca 1946 roku. Zofia wróci niemal na końcu, 16 czerwca, zwyczajnym pociągiem Moskwa - Warszawa. Zdąży jeszcze w Moskwie skończyć szkołę średnią.
Na miejsce do życia w Polsce wybiorą Wrocław. Zofia, której ojcem chrzestnym był Wincenty Witos, marzy, żeby zostać wiejskim agronomem. Studiuje rolnictwo. Doktorat robi z produkcji pasz. Jej matka dostaje służbowe mieszkanie z urzędu wojewódzkiego, gdzie pracuje. W tym mieszkaniu po latach Zofia zamelduje wielu repatriantów. Kto nie ma gdzie spać, przychodzi do niej.
Dwa razy wyjdzie za mąż. Dwa razy poroni.
Z pierwszym mężem poznają się na studiach rolniczych. Zofia, jako starosta roku, zaopiekuje się nieporadnym studentem, tak jak ona pochodzącym z Kresów, pomoże mu skończyć rolnictwo, a potem zrobić doktorat. Ale mąż zostanie tancerzem wrocławskiej Opery. Tańczy znakomicie, lecz jest gburowaty i krzyczy na żonę. Dlatego Zofia spakuje walizeczkę, z którą do niej przyszedł, i wystawi mu za drzwi.
Przeniesie się do Warszawy, do pracy w piśmie "Gromada - Rolnik Polski". Tam w 1981 roku przejdzie na emeryturę, pozna drugiego męża i przyjedzie z nim do matki, do Wrocławia.
"Ojcze nasz" cyrylicą
Pierwszym repatriacyjnym sukcesem Zofii był Walery Niemirowski, młody Polak z Kazachstanu, którego spotkała pod Piasecznem w 1992 roku. Miał złote ręce do pracy i modlitwę "Ojcze nasz" wypisaną przez babcię cyrylicą na niewielkiej kartce. Walerego zatrudnił właściciel serwisu samochodowego. Chłopak nie miał tylko gdzie mieszkać.
Zofia: - W tamtym czasie mój mąż walczył z nowotworem (umrze w 1994 roku), a matka we Wrocławiu miała wyznaczoną operację. Pozwoliłam Waleremu zamieszkać w moim podwarszawskim mieszkaniu w Chyliczkach, a sama wyjechałam na Dolny Śląsk. Znałam tego chłopaka ledwie dwa dni, mogłam nie mieć do czego wrócić. Ale gdy przyjechałam po dwóch miesiącach, zastałam zadbane mieszkanie, Walerego i jego przyjaciela z Kazachstanu Aleksandra, wór zebranych orzechów i ciepły posiłek na stole.
Na zimę Walery wróci do Kazachstanu, a w tym czasie Zofia zaangażuje w jego repatriację Polski Związek Sybiraków. Apeluje o pomoc dla repatriantów na antenie Polskiego Radia. Po programie do Zofii odzywają się dwie kobiety. Ludomira Zawadzka i jej córka, obie z Legionowa, kupują jednej z rodzin trzypokojowe mieszkanie.
W 1996 roku Walery przyjeżdża do Polski ponownie, tym razem szukać miejsca do życia dla całej swojej rodziny. Walerego z babcią i wujem przygarnia Zofia w Chyliczkach. A jego siostrę Walentynę z mężem i dwójką dzieci zaprasza gmina Pruszków. Darowuje im dwa pokoje z kuchnią. Rodzina sprowadza się w 1998 roku.
Z Kazachstanu zaczyna płynąć do Zofii rzeka listów pisanych po rosyjsku. Wszystkie zaczynają się od "niech będzie pochwalony". Polacy i potomkowie Polaków piszą, że chcą do ojczyzny. Zbierają dokumenty o swoim pochodzeniu, o deportacji i rehabilitacji.
Elementarz
Jan Szkorupiński z Kresówki opowiada, ile Polacy muszą przejść, żeby otrzymać wizę repatriacyjną: - Dwa lata zbieraliśmy dokumenty, żeby udowodnić polskie pochodzenie. Trzeba było wydobyć je z rosyjskich archiwów: że byliśmy zesłani, a potem zrehabilitowani. Wszystko przetłumaczyć u przysięgłego na język polski. Najbliższy przysięgły był w Nowosybirsku, 2 tysiące kilometrów od domu.
Konsulaty polskie są w Moskwie, Petersburgu i Irkucku. My do Irkucka mieliśmy tysiąc kilometrów. To było najbliżej. Konsul mieszkał w hotelu. Nazywał się Stanisław Sokół i pamiętam, że to był dobry człowiek. Musieliśmy u niego zdać egzamin po polsku. Nie znasz języka - nie przyjedziesz. Rodzice rozmawiali ze mną po polsku, modlitwy znam, mama uczyła mnie czytać książki. Dostałem polski elementarz i razem z żoną się z niego uczyliśmy. Luba uczyła się, pisząc, a ja lepiej mówiłem, niż pisałem. Jak już przyjechaliśmy, konsul pomógł żonie zdjąć futro, na co ona od razu rozdziawiła buzię. Nie spotkała jej wcześniej taka grzeczność ze strony urzędnika. Potem dał mi coś przepisać, a ja z nim rozmawiałem, kartkę podsuwając żonie. Ona pisała, ja go zagadywałem. I tak zdaliśmy.
Kolejny papier: zaświadczenie o niekaralności. Z MSW z Moskwy (3,5 tysiąca kilometrów) albo z Irkucka. Pojechaliśmy ten tysiąc do Irkucka. "Ooo, to będzie kosztować 1,5 tys. rubli", powiedział nam urzędnik w ministerstwie. Na wtedy to było 500 zł. Zgodziłem się. Jadąc do Irkucka, przy okazji mieliśmy kupić mięso na całą zimę. Bo u nas nie było. Uskładaliśmy pieniądze. Pomyślałem: "Za resztę kupimy mięsa". On zawołał jakąś młodą urzędniczkę: "Wypisz kwit". Kazała czekać przeszło godzinę. W końcu napisała na maszynie, że dobrowolnie pomagamy MSW, przekazując 4,5 tysiąca rubli. Zamurowało mnie. "Przecież major mówił, że 1,5 tysiąca!". "Ale za jednego członka rodziny" - ona na to. Jechaliśmy z najmłodszym synem, to co mieliśmy zrobić. Mięsa już nie kupiliśmy.
Żeby dostać zagraniczny paszport, musieliśmy wymeldować się z mieszkania w Ust-Ilimsku i potem je sprzedać. Sprzedaliśmy trzy pokoje za 26 tysięcy na polskie złote.
Za tłumaczenie w Nowosybirsku - też trzeba było zapłacić. Za notariusza - zapłacić. Wizę odebrać - 3,5 tysiąca km do Moskwy. A potem jeszcze zaoszczędzić pieniądze na podróż do Polski.
Droga trwała 7,5 doby.
Pomnik Zesłańcom Sybiru
To koleżanka z liceum w 1998 roku namówiła Zofię, by zapisała się do wrocławskiego Stowarzyszenia Kresowian Wierzycieli Skarbu Państwa, które wtedy właśnie starało się o przejęcie poradzieckiego osiedla. Matka Zofii odnajdzie więc dokumenty własności gospodarstwa na Wołyniu i upoważni córkę do załatwiania rekompensaty. Dostanie ją bardzo szybko, bo jeszcze w tym samym roku. 40 mieszkań. Obie postanowią przeznaczyć wszystko dla Polaków ze Wschodu.
Zofia: - Miałam emeryturę, więc uważałam, że mi ona wystarczy. Po co mi na starość pieniądze? Szczęścia nie dają! Rodzina to największa wartość, a już duża rodzina to skarb. W Kazachstanie zostały takie właśnie liczne klany Polaków. Znam Kazachstan i wiem, ile znaczy tam ludzkie życie. Zrobiłam dla repatriantów to, co powinna była zrobić ojczyzna.
Przygodę z "Kresówką" zacznie w 1999 roku, mając 73 lata: - Dwa razy w miesiącu jeździłam do Warszawy, do Urzędu do spraw Repatriacji, załatwiać sprawy związane ze sprowadzeniem polskich rodzin z Kazachstanu. Temat główny: wizy. Można je dostać tylko, gdy są wszystkie papiery, mieszkanie i praca. Mieszkanie dawałam, pracę pomagałam załatwiać, a mimo to urzędnicy piętrzyli problemy. Grzecznie mnie zbywano. Jak pani prezes Unii Europejskich Organizacji Polonijnych Helena Miziniak zapytała urzędników w MSW, kto to jest ta Zofia Mertens, to jej odpowiedzieli, że jestem "starą, pomyloną, ale nieszkodliwą panią".
9 listopada 2000 roku wchodzi w życie nowa ustawa repatriacyjna, całkowicie uniemożliwiająca zapraszanie repatriantów przez osoby prywatne. Od tej chwili zapraszać mogą wyłącznie gminy. Ale matka Zofii zdąży jeszcze wysłać zaproszenia do wybranych przez Zofię rodzin zesłańców. Rok później umrze.
- Wybierałam ich - mówi Zofia - z północnego Kazachstanu, bo tam są bardzo ciężkie warunki. I według klucza zawodowego: budowlańców, mechaników, kierowców, żeby zawody, jakie mają, umożliwiły im pracę niedaleko Bolesławca. Cała "Kresówka" to 700 mieszkań, może tu żyć 3-4 tys. ludzi i potrzebuje różnych specjalistów. Wiadomo, że nikogo z repatriantów nie będzie stać choćby na opłacenie remontu. Każdy musi wiele zrobić sam. Kto ma fach w ręku, ten ma szczęście.
Zofia wszystko organizuje już sama. Na dolnośląskich targach budowlanych rozmawia z setkami firm, wysyła mnóstwo listów z prośbą o pomoc dla repatriantów. Ale wartość pomocy rzeczowej uzyskanej od firm i innych darczyńców nie przekroczy nawet 10 tysięcy. Gdy Zofia prosi wrocławski oddział Związku Sybiraków o jednorazową zbiórkę dla repatriantów (każdy Sybirak ma 200 zł dodatku kombatanckiego, a niektórzy po kilkaset złotych renty wojennej), słyszy, że nie da rady. Za to zarząd oddziału proponuje Zofii sprzedaż rekompensaty i przeznaczenie jej na pomnik Zesłańcom Sybiru. Zofia wrzuca więc do skarbonki 20 zł na pomnik i wypisuje się ze Związku.
Przez moment inni członkowie Stowarzyszenia Kresowian Wierzycieli Skarbu Państwa przebąkują, że tak jak Zofia oddadzą repatriantom w "Kresówce" kilka mieszkań. Ale sprzedają wszystkie szybko, dużo poniżej wyceny rzeczoznawców. I tak zdewastowane, że nie nadają się do zamieszkania.
Zofię na chwilę uskrzydla jeden z banków, który obiecuje dać kilkadziesiąt tysięcy na remont dachu. Nie czekając na decyzję na piśmie, Zofia bierze na kredyt materiały z legnickiej hurtowni i w marcu 2000 roku rozpoczyna remont.
- Ale w banku nastąpiła jakaś reorganizacja i zamiast obiecanych kilkudziesięciu dostałam zaledwie 3 tysiące - opowiada. - Dach spłacałam z emerytury. Mama mnie utrzymywała ze swojej. Zostałam bez grosza i z długami, a ja nigdy nie zaciągałam długów. Żyłam zawsze na tyle, na ile mnie stać. Dlatego źle się z tym czułam. Dziś na szczęście mam już czyste konto. Ale na spłatę poszły także wszystkie nasze oszczędności.
Nikt was nie chce
Już wiosną 2000 roku, gdy w "Kresówce" nie ma jeszcze wody, światła ani żywej duszy, wprowadza się tam młode małżeństwo z Kazachstanu.
Zofia: - Wszystkich uprzedzałam w listach: nikt tu na was nie czeka, nikt was nie chce, będziecie zdani tylko na siebie. A do tego jeszcze będą was nazywać "Ruskimi".
Dwa miesiące później zakończył się remont pierwszego dachu. - Będziecie mi wysyłać wałówkę do kozy, jeśli nie wywiążę się ze wszystkich finansowych zobowiązań - żartuje Zofia.
Na remont kolejnych dwóch dachów, doprowadzenie wody i odprowadzenie ścieków pieniądze daje KGHM. Remont pomaga też dokończyć warszawska Fundacja "Klub 500". Hurtownia pozwala na spłatę w ratach, bez naliczania odsetek. Bank Zachodni WBK daje 17 tysięcy.
Szkorupińscy, którzy przyjeżdżają w 2001 roku, dostają od Zofii dwa mieszkania: dla siebie i dzieci. W 2004 roku przyjeżdżają kolejne rodziny. Są klany Kołodzińskich, Donkinów, Rudkowskich. Dostają od polskiego państwa po 8, a potem po 10 tysięcy na urządzenie się i remont.
Jan Szkorupiński: - Wszystko zrobiliśmy sami: elektrykę, podwieszane sufity, ocieplenie ścian, malowanie, podłogi, a nawet kominek - to moja pierwsza konstrukcja w życiu. Wyczyściłem też w "Kresówce" dziesięć kominów. Na Syberii nauczyli nas dobrze pracować. Wykorzystali do cna. W Rosji się mówiło: pięciolatkę trzeba wykonać w cztery lata.
Na początku Zofia podpisuje z rodzinami umowy użyczenia lokalu. Potem wręcza im notarialne akty własności. Z chwilą śmierci matki w 2001 r. musi jednak wstrzymać rozdawanie i przeprowadzić postępowanie spadkowe.
- W sumie osiedliłam w "Kresówce" 40 rodzin - cieszy się. - Nie wszystkich z mojej listy udało się sprowadzić. Część dostała zaproszenia od gmin, ale nie mogę się dowiedzieć, gdzie są, bo ochrona danych osobowych. A bardzo chciałabym wiedzieć, jak potoczyły się w Polsce ich losy. Niektórzy napisali, że bardzo dziękują mi za nadzieję i wszystko, co im dałam, ale dostali możliwość wyjazdu do innej gminy. I pojechali.
Jan Szkorupiński: - Ja to tak dobrze żyję, że chyba jestem najszczęśliwszym człowiekiem w Polsce. Tutaj jest życie spokojne. Mamy dobre syberyjskie emerytury - około 1,5 tys. zł na rękę. Najbardziej brakuje nam dzieci i wnuków. Tu ciężko znaleźć pracę. Syn wyjechał do Anglii, młodsza córka z dziećmi i mężem mieszka w Warszawie. Starsza - nigdy nie wyjechała z Nowosybirska.
Kto jest bez grzechu
Byli i tacy, co się chcieli na Zofii dorobić. Jak Wasyl, który ledwo odpowiada "dzień dobry", bo Zofia dała mu tylko dwa mieszkania, a nie trzy.
Inna repatriantka dostała mieszkanie jednocześnie od Zofii i od gminy Środa Śląska. Miała sprowadzić rodzinę. Ale nie sprowadziła, a mieszkanie w "Kresówce" wystawiła na sprzedaż. Zofia napisała do niej. Repatriantka twierdziła, że musi rozwieść się z mężem. - Nieuczciwa i zachłanna - żali się Zofia. - Nic nie mogłam zrobić. Sprawy w sądach wygrała.
Część repatrianckich rodzin ze sobą nie rozmawia. Nie lubią też mediów. Nie chcą, żeby śledziły ich życie.
Zofia: - Repatrianci za bardzo się między sobą kłócą, i nie mają serca do wspólnej pracy. Może to wychowanie przez tyle lat w przymusie sprawiło, że tacy są? Ale nie są złodziejami, opojami, draniami, wszyscy żyją w miarę przyzwoicie. Może się komuś zdarzy grzech, ale proszę mi powiedzieć, kto jest bez grzechu.
Zofia rozdała wszystko, co miała, i zamknęła księgi wieczyste. Mówi, że po powrocie z Kazachstanu nic już dla niej nie było trudne. Tamten brak wszystkiego, co większości ludzi pozwala godnie żyć, stał się dla niej darem. Pokazał inny wymiar życia.
- Nie wiem, kim bym była, gdyby nie tamta lekcja przetrwania. Ludzie dzisiaj potrafią zabijać się o parę złotych, ciągle chcą więcej i więcej, a przecież wszystkiego na tamten świat nie zabiorą. Rodzimy się i umieramy nadzy.
Zofia założyła Dolnośląskie Stowarzyszenia dla Repatriantów "Pomocna dłoń", bo - jak mówi - Polska wciąż się o nich nie upomina. - Teraz już wszystko w rękach młodych.
Przecież w "Kresówce" niemal 200 mieszkań wciąż stoi wolnych. Członkom Stowarzyszenia Kresowian Wierzycieli Skarbu Państwa nie wszystkie udało się sprzedać. Ktoś, wzorem Zofii, mógłby je repatriantom kupić. Może Polakom z Donbasu, których polskie państwo chce stamtąd zabrać?
Zofia ze swojej emerytury wciąż kupuje książki, bo chciałaby w "Kresówce" uporządkować bibliotekę. Na ten cel oddała gminie dwa lokale (w drugim jest świetlica).
W jej mieszkaniu zalega wiele rzeczy. Na przykład regały dostała po likwidacji miejskiej biblioteki we Wrocławiu.
Nie. Nie wierzy w Boga. - Wystarczy, że moi podopieczni dbają o moje zbawienie. Modlą się za mnie - śmieje się.
Ale w swoim portfelu znalazła zaświadczenie, że udzielono jej ostatniego namaszczenia: - Jak byłam w szpitalu, w śpiączce, i już widziano marne szanse na zawrócenie mnie z drogi na tamten świat, wszyscy moi repatrianci orzekli, że trzeba ratować moją duszę, i sprowadzili księdza. Nawet medalik dostałam. Nie martwię się, czy Bóg jest, czy go nie ma. To nie moja sprawa. Wiem, jak mam żyć na ziemi jako człowiek. W życie wieczne wierzę, o tak! Bo wyrosną na mnie roślinki i ze starej baby będzie piękny kwiat.
***
Repatriacja
Z raportu Najwyższej Izby Kontroli wynika, że efekty repatriacji w Polsce są mizerne. W ostatnich latach w ramach repatriacji przyjeżdża nad Wisłę zaledwie ok. 200 osób rocznie, a okres oczekiwania na osiedlenie repatrianta w kraju wynosi kilkanaście lat.
W myśl ustawy z 2000 r. repatriacja dotyczyć może jedynie osób polskiego pochodzenia mieszkających w miejscach zesłań i deportacji, czyli w azjatyckiej części byłego ZSRR. Nie dotyczy Ukrainy, Białorusi i Litwy, w których również żyją duże skupiska Polaków. Żeby zostać repatriantem, trzeba mieć co najmniej jednego z rodziców lub dziadków albo oboje pradziadków narodowości polskiej i wykazać związek z polskością.
Gdyby każda gmina
W latach 2009-2013 jedynie w 57 gminach (na 1645 przebadanych) osiedlili się repatrianci. W opinii NIK pilną stała się kwestia nowelizacji ustawy o repatriacji, aby wszystkie osoby mające promesy wizy repatriacyjnej (w samym Kazachstanie otrzymało je niemal 2,5 tysiąca osób) mogły wreszcie osiedlić się w Polsce.
W ubiegłym roku budżet centralny wydał na ten cel 9 mln złotych. Gdyby każda gmina przyjęła jednego repatrianta, w krótkim czasie Polska wypełniłaby wszystkie zobowiązania.
Duży Format, 12 listopada 2015