top of page

Wywiady - 

Zwierciadło

TAKICH RZECZY SIĘ NIE ZAPOMINA

 

O sobie mówi, że kiedy trafia na dobry temat, jest jak pies gończy. Zbiór świetnych reportaży IZY MICHALEWICZ „Życie to za mało. Notatki o stracie i poszukiwaniu nadziei” dostał się do ścisłego finału prestiżowej Nagrody im. Kapuścińskiego. Dobry pretekst, żeby zapytać, jak powstawały tak przejmujące teksty.

 

Rozmawia Katarzyna Kazimierowska

 

Mariusz Szczygieł powiedział o pani: „Jest reporterką z krwi i kości. Kiedy słyszy o dobrym temacie, natychmiast zmienia się jej twarz. Prostuje się. Mam wrażenie, że szykuje się do lotu”. Rozpoznaje pani siebie w tym opisie?

 

Byłam zaskoczona, że Mariusz tak mnie widzi. I rzeczywiście: jak wyczuję temat, idę za tropem. Lubię historie, które mają w sobie tajemnicę. Ale nie tylko. Pisarz i reportażysta Andrzej Mularczyk mawia, że reportaż jest wtedy, kiedy życie człowieka zamienia się w los. Takiego losu szukam.

 

W reportażu kobietom jest trudniej?

 

To zawsze był samczy zawód. Mężczyźni mogą pozwolić sobie na ten cudowny egoizm reportera, który pozwala im zajmować się tylko sobą i tym, co piszą. Nie – domem, dziećmi. To kobiety zazwyczaj im służą, są niewidzialnymi bohaterami ich tekstów i książek. Ja mam piętnastoletniego syna i wiele obowiązków. Sprzątam, gotuję, piorę, pilnuję szkoły. To na dłuższą metę potwornie wyczerpuje. Inna sprawa, że kobiety najczęściej uprawiają dziennikarstwo pudelkowe: piszą o celebrytach, feestylu, kuchni, designie. Ale o zabójcach?! Trudnych tematach śledczych? Ludzkich dramatach? Nie za bardzo. Dziś w Polsce niewiele jest reporterek o głośnych nazwiskach (wyjąwszy Hannę Krall i Małgorzatę Szejnert). Reportaż to wciąż Kapuściński, Szczygieł, Tochman, Hugo-Bader, Kącki, Szabłowski. Nie poddaję się jednak i biegnę w tym maratonie z facetami.

 

Sama pani przyznaje, że wiele tekstów powstało, bo ma pani „szczęście reportera”.

 

Udaje mi się dotrzeć do tematów, o których mało kto słyszał, albo do bohatera, o którego zabiegają inni reporterzy, ale to ze mną porozmawia. Podobno mam dar otwierania ludzi. Noszę też w sobie pewien rodzaj bezczelności, który sprawia, że nie rozmawiam z nikim na kolanach. Może dlatego, że w życiu długo musiałam walczyć, żeby robić to, co najbardziej kocham. Wzorem jest dla mnie Oriana Fallaci, kobieta o ogromnej odwadze, która wszystkim w tym zawodzie pokazała środkowy palec.

 

Jak pani wpadła na pomysł napisania reportażu „Wieś różowych latarni”?

 

A to było właśnie szczęście reportera. Wracałam z materiału przez wieś Trzebiel, na granicy z Niemcami. Patrze, a przy domach stoi kilka dziewczyn, które nie wyglądają na tutejsze mieszkanki. Domy ładne, zadbane. Coś mnie tknęło.  ”Zawracaj” - powiedziałam do fotoreportera. Czułam się idiotycznie, ale podjechaliśmy do jednej z kobiet, a ja po prostu zapytałam: ”Przepraszam, a co wy tu panie robicie?”. „Pracujemy”. Zgodziła się na rozmowę za kilka dni. I tak napisałam o tym, jak gospodarze żyją z prostytutek. Po tym tekście nastąpiła katastrofa, bo policja (komisariat był w Trzebielu i nie reagował na prostytucję) namierzyła moją bohaterkę i znalazła pretekst, żeby sąd odwiesił jej wyrok. Zadzwoniła do mnie, że ją zamykają, a nie ma z kim zostawić synka. Byłam w rozpaczy. Trafiła do więzieniu dla kobiet w Krzywańcu. Po jakimś czasie wyszła, ale nie wiem, co się z nią stało.

 

Która z historii w książce „Życie to za mało” nadal za panią chodzi i nie daje pani spokoju?

 

A pani?

 

Kobiety z Providenta, zamordowane dla kilku złotych.

 

Straszny temat. Polską wstrząsnęła seria zabójstw. Dużo się o tym pisało, ale nikt się tak naprawdę nie zainteresował, jakim cudem do tych zbrodni dochodzi. Okazało się, że te kobiety były kompletnie bezbronne. Potworne było dla mnie oglądanie zdjęć z akt sprawy. Takich rzeczy się nie zapomina. Nadal mam przed oczami kobietę znalezioną w wersalce, której morderca obciął palce, żeby zdjąć pierścionki. Musiałam zobaczyć te zdjęcia, przejść ich drogami po często mrocznych, zabiedzonych ulicach, tam, gdzie się spotkały ze śmiercią. Musiałam, żeby ten obraz we mnie pozostał, a potem wypłynął jako tekst.

 

Takie obrazy trzeba odchorować.

 

Każdy z tych tekstów strasznie mnie boli. Często podczas pracy nad trudnym tematem całymi tygodniami cierpię na bezsenność. Chodzę podminowana. Nie mogę jeść. Ale to jest wpisane w mój zawód. Bywa, że myślami wracam do bohaterów moich tekstów. Zastanawiam się, co tak naprawdę stało się z Jolantą Brzeską [zmarłą w tajemniczych okolicznościach działaczką Warszawskiego Stowarzyszenia Lokatorów, zaangażowaną w obronę ludzi eksmitowanych ze swoich mieszkań – przyp. red]. Bo jestem pewna, że to nie była śmierć samobójcza. W trakcie wybierania materiałów do książki szukałam na powrót bohaterów reportażu „Skłóceni z rakiem”, by sprawdzić, co u nich.  Telefon odebrał Tomek, niezwykły mężczyzna, ucieszył się, że o nim pamiętam. Już nie wychodzi z domu. Jedną z kobiet namierzyłam w internecie. Żyje. Pracuje. Pod trzeci numer już się nie dodzwoniłam. Ze strachu, żeby nie usłyszeć, że Basi już nie ma, nie zadzwoniłam kolejny raz.

 

Nie ma jakiegoś sposobu, żeby oddzielić pisanie od emocji?

 

Nie ma. Emocje zbliżają ludzi. Mnie z bohaterami moich tekstów, a potem z tymi, którzy sięgają po moje książki. Ja do tego stopnia przywieram do bohatera, że w pewnym momencie stajemy się dla siebie najbliższymi osobami na świecie. Oderwanie się od tego już na etapie pisania jest bardzo trudne. Ale trzeba. Dlatego często ważnych reportaży nie piszę od razu. Chodzę z nimi. Wyznaję zasadę, że z bliska katedra jest tylko kawałkiem muru. Niedawno chodziłam tak dwa miesiące. Nie byłam w stanie postawić pierwszego zdania. Aż w końcu powstała opowieść pt. „Wielka miłość”, o Mai Buczek, którą dziesięć lat temu niemal zabił były chłopak. Reportaż przeczytała jej dawna koleżanka z liceum, dzisiaj mieszka w USA. Pracuje w fundacji, która chce pomóc Majce. I takie dziennikarstwo ma sens. Nigdy nie interesowało mnie ślizganie się po powierzchni. Ciekawi mnie człowiek na krawędzi, bo ta krawędź to jest istota życia. Wtedy, w tej godzinie próby, najwięcej dowiadujemy się o sobie i o innych. Jeżeli los człowieka, o którym piszę, mnie nie obchodzi, nie zajmie także mojego czytelnika. A jeśli tak, to po cholerę mam uprawiać ten zawód?

 

Mam przed sobą nie tylko twardą reporterkę, ale także kobietę, której życie dało w kość, i która nie boi się o tym opowiadać.

 

Nie jest już tajemnicą, że Wrocław, w którym się urodziłam i wychowałam, skazał mnie na banicję. W żadnych mediach nie mogłam dostać stałej pracy. Żyłam tylko z pisania, bardzo mało zarabiałam i nawet nie dostawałam alimentów. To był taki czas, kiedy stać mnie było tylko na jedzenie dla syna. Dla mnie często nie starczało. Rozstałam się z ojcem mojego dziecka, który pojechał do Irlandii za chlebem. Zanim całkowicie zapomniał o swoim synu, przywiózł mi w urnie koleżankę, którą w reportażu „Inaczej niż w raju” nazywam Moniką Wolańską. Miała syna, lat 10, któremu chciała zapewnić lepsze życie i nie wiadomo, czy zginęła w wyniku nieszczęśliwego wypadku, czy popełniła samobójstwo. Ale wtedy dowiedziałam się, że Polacy w Irlandii odbierają sobie życie, bo nie wytrzymują psychicznie tego wygnania i poniewierki. Matki tej dziewczyny nie było stać na sprowadzenie jej w trumnie, więc na koszt państwa irlandzkiego Monikę skremowano. I tak znalazła się u mnie. Ten tekst to był krzyk rozpaczy.

 

Pamięta pani swój pierwszy reportaż?

 

Zaskoczę panią. To była reporterska sylwetka Tadeusza Łomnickiego w piątą rocznicę jego śmierci (zmarł w 1992 roku). Wielu ludzi wtedy o niego pytałam. Zawsze byłam zakochana w Łomnickim, dla mnie on był takim aktorem, jakim ja jestem reporterem: totalnym. Poświęcił się aktorstwu całym sobą. Książkę „Król Lear nie żyje” Marii Bojarskiej przeczytałam w jedną noc. I byłam wstrząśnięta, jak środowisko może zagryźć tak niezwykłego człowieka. Łomnicki umarł na scenie.

Wiele reportaży, które napisałam po latach, było przyglądaniem się ludziom w sytuacjach dla nich ostatecznych.

 

W podtytule pani książki jest poszukiwanie nadziei. To nie są tylko historie ludzkich dramatów.

 

Dla mnie ta książka to opowieść o codziennym heroizmie. W ludziach chorych na raka choroba uruchamia mechanizm doceniania małych rzeczy, radości z chwili. Tego, co wieki temu Horacy nazwał „carpe diem”, chwytaj dzień, bo nie wiadomo, co przyniesie jutro. A jednocześnie ci ludzie  toczą walkę ze śmiercią. Albo historia profesora Edwarda Malca, człowieka, który mimo niechęci części lekarskiego środowiska wciąż ratuje od śmierci polskie dzieci. Jan Paweł II mówił, że każdy z nas znajduje w życiu jakieś swoje Westerplatte. Moi bohaterowie, poddani próbie, ciągle o coś walczą, nawet, jeśli gdzieś w tle majaczy widmo przegranej. Najważniejsza jest droga do celu. Jeśli walczysz, życie lepiej smakuje, nabiera sensu. Staje się losem.

 

Ta książka jest w pewnym sensie podsumowaniem wielu lat pani pracy. Czego się pani w tym czasie nauczyła? Jaką pani widzi w sobie zmianę?

 

Nauczyłam się, że nie wolno walkowerem oddawać marzeń. To, co najważniejsze, przychodzi w życiu z największym trudem. Im jest się starszym i bardziej doświadczonym, im więcej się widziało i przeżyło, tym lepiej się pisze. Co do zmian – mam w sobie ciut więcej odwagi. Marzą mi się przekłady mojej książki. To, co literacko mamy do zaoferowania światu, to właśnie reportaż. Jest dziś, jak szwedzki kryminał, świetnym towarem eksportowym. Moje reportaże o Polsce mogą być dla innych krajów Europy szokiem. Takiej Polski nie znają. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że „Życie to za mało” zamyka jakiś etap. Strasznie nie chciałabym pisać już tak bolesnych tekstów. Ale co zrobić, wciąż do mnie przychodzą.

bottom of page