top of page

Wywiady - 

Nowy Folder

Teksty wielkie i chlebowe

 

Czym reportaż zmienia rzeczywistość, dlaczego reporterzy rezygnują z pisania, jakie zdania inspirują i zostają w głowie? – opowiada Iza Michalewicz, która dwukrotnie rzucała zawód reportera i do niego wracała. Z autorką zbioru reportaży „Życie to za mało. Notatki o stracie i poszukiwaniu nadziei”, finalistką Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki rozmawia Weronika Rzeżutka.

 

Pisze pani „z niezgody na rzeczywistość. Z chęci jej oswojenia, wytłumaczenia.”. W ostatniej książce to się udało?

 

Częściowo tak. Zebrane reportaże próbują oswoić czytelnika ze złem tego świata. Pozwalają dowiedzieć się, czym jest hermafrodytyzm lub Zespół Aspergera. Do bohaterki mojego reportażu z innego zbioru, „Siła jest kobietą”, napisała niedawno czytelniczka, że ta historia zawróciła ją z progu otchłani, nad którą się znalazła. Opisałam matkę śmiertelnie chorej dziewczynki, która nie zrezygnowała z własnych pasji. Świetnie się wspina, zwiedza świat, a jednocześnie całe swoje życie podporządkowała córce. Ludzie piszą, że reportaż wpływa na ich wybory, a to znaczy, że zmienia rzeczywistość. Tylko wymaga to wrażliwości i skupienia. Reportażu nie czyta się w autobusie.

 

Każde zło da się wytłumaczyć, oswoić? Nawet nastoletnich morderców?

 

Próbowałam ich zrozumieć. Jeździłam po więzieniach w całej Polsce, żeby dowiedzieć się, dlaczego tak młody człowiek odbiera drugiemu życie. Banalność tych motywów mnie powaliła. Wydawało mi się, że oni zabili z chęci jakiejś niewiarygodnej zemsty, bo kiedyś doznali wielkiej krzywdy. Tymczasem jeden z chłopców napadł w sklepie na ekspedientkę. Uderzył ją kilka razy nożem, tylko dlatego, że chciał ją okraść. Kobieta przeżyła. Jego skazano na 15 lat więzienia. A w domu miał właściwie wszystko. Sam powiedział, że to jakiś katastrofalny błąd i sam nie potrafi sobie tego wytłumaczyć. Wysyłał jej potem listy z prośbą o wybaczenie. Nigdy nie dostał odpowiedzi. Minęło jednak parę lat. Może przeczytała reportaż? Odpisała?

 

Był to chyba jedyny chłopak, który autentycznie żałował tego, co zrobił. Żadnej zbrodni się nie da wytłumaczyć. Myślę, że zabić potrafi nawet człowiek otoczony miłością, któremu rodzice dali wszystko, a który po prostu wpadnie w złe towarzystwo albo ktoś go do czegoś namówi. Dowiedziałam się, że linia między normalnym życiem, a momentem, w którym popełniamy tak straszliwy błąd, jest bardzo cienka.

 

Powiedziała pani, że czuje obowiązek, aby być głosem tych, których nikt nie słyszy.

 

Mam zasadę (bardzo wyczerpującą), że nie zabieram się za materiał tylko po to, żeby powiedzieć: „Patrzcie, co ten człowiek przeżył”. Musi z tej mojej pracy wypływać coś jeszcze. Reportaż „Rozstanie” to historia o tym, jak dwóch synów opiekuje się stujednoletnią matką. Chciałam pokazać ich codzienny heroizm i jednocześnie zwrócić uwagę opinii publicznej, że los rodziców nie musi kończyć się w domu spokojnej starości, gdzie pozbawieni najbliższych odchodzą w poczuciu opuszczenia. Ja lubię ludzi starych. I lubię z nimi rozmawiać. Kiedyś od takiej pani, która mieszkała w Domu Pomocy Społecznej, dostałam jajko wielkanocne, własnoręcznie przez nią zrobione. Na wydmuszkę nakleiła cieniutkie ruloniki z papieru, robiąc z tego kolorowe paski. Jeden przy drugim. Bardzo czekała na swojego syna. Rzadko ją odwiedzał. Tym reportażem chciałam zwrócić uwagę, że w Polsce nie mamy rozwiązanego problemu starości, i społecznie przyjdzie nam za to drogo zapłacić.

 

 Tekst „Mężczyzna, który siedział w księdzu” to uniwersalna historia o zakazanej miłości. Ksiądz mówi, że sama miłość nie jest grzechem. Zależy, co się z nią zrobi. Doniesiono mi, że jeden z księży w Warszawie czytał ten tekst na kazaniu. I to była dla mnie największa nagroda.

 

Rozróżniam teksty wielkie, i tak zwane „chlebowe”. Te drugie pisze się do gazety, żeby przeżyć. To również, mniej lub bardziej ważne sprawy, które oscylują wokół teraźniejszości. Co nie znaczy, że nie wkłada się w nie wysiłku. Jednak te wielkie teksty, w których gdzieś odbija się uniwersalny los człowieka, to materiały, nad którymi pracuje się miesiącami.

 

Reportaże wpływają na czytelników. A pomagają też bohaterom?

 

Tak. Na przykład reportaż o lekarce, która została oskarżona o popełnienie błędu w sztuce lekarskiej i śmierć pacjentki. Znałam tę sprawę z prasy. Kobieta, która włożyła lata ciężkiej pracy w studia medyczne, powiedziała mi przez telefon: „Jestem społecznym zerem”. Przez kilka miesięcy nauczyłam się akt sądowych niemal na pamięć. Próbowałam zrozumieć i opisać, jak to się stało, że oskarżono ją, choć sekcja zwłok nie wykazała, co było przyczyną zgonu. Po publikacji lekarka zadzwoniła do mnie i powiedziała: „Pani Izo, uratowała mi pani życie”. Wyznaczono 200 tysięcy złotych za jej głowę. Miała się „powiesić”. Ktoś przeczytał tekst i jej o tym powiedział. Sprawa została nagłośniona, a lekarka stała się osobą publiczną i już nie było tak łatwo się jej pozbyć. Dzisiaj jest oczyszczona z zarzutów. Stała się śledczym we własnej sprawie i głosem zza grobu zmarłej kobiety. Podała sprawę do prokuratury z paragrafu 148 kk, czyli o zabójstwo. Sprawa jest ciągle na tak zwanym biegu, czyli odpowiednie służby próbują rozwikłać zagadkę tej śmierci.

 

Zawsze dzwoni do mnie, kiedy przyjeżdża do Polski, Hanna Kamecka-Petersen – kobieta, która znalazła się na liście Wildsteina i walczyła w sądzie z byłym oficerem UB o swoje dobre imię. Jest mi wdzięczna, bo teraz, jak się wstuka w wyszukiwarkę jej imię i nazwisko, to nie tylko wyskakuje w archiwach IPN-u, ale pokazuje się również: Iza Michalewicz. „To nie ja byłam Ewą” . Mój tekst przywrócił tej kobiecie godność. Poszła z nim wszędzie, gdzie się dało, bo przecież straciła wielu przyjaciół i pracę w Danii (tam o polskiego pracownika mają zwyczaj pytać innych Polaków, świat jest mały).

 

To jest wartościowe i dlatego warto pisać.

 

Zdarzyło się, że komuś nie udało się pomóc?

 

Żałuję, że nie udało mi się wyjaśnić tajemnicy śmierci Jolanty Brzeskiej . Znałam tę kobietę i wiedziałam, że ona nie mogła zabić się sama. Jeśli ktoś postanawia się podpalić, to robi to nie w odludnym miejscu, ale publicznie, w tłumie, żeby coś zademonstrować. Nie zdołałam też przebić się z tematem dzikiej reprywatyzacji do mediów, kiedy Jolanta jeszcze żyła. Już wcześniej, jako freelancer, proponowałam kilku wydawcom jej historię, ale zainteresowania nie było. Jednak prawdziwą porażkę poniosły organy ścigania, bo do dziś nie wiadomo, co się właściwie stało z Jolantą Brzeską. Komuś, kto ma przełożenie na ludzi znających się na zacieraniu śladów, bardzo zależało, żeby Jolanta zniknęła. Wszystko zostało bardzo sprytnie przygotowane, ale pamiętajmy, że nie ma zbrodni bez kary. I ta bez niej też, mam nadzieję, nie pozostanie.

O dramacie, jaki spotyka ludzi w związku z reprywatyzacją, pisałam też kolejnym tekście – „Zakochaj się w Warszawie” , bo uważam, że to straszliwa belka w oku stolicy.

 

Reportaż potrafi zmienić rzeczywistość, ale w niektórych momentach czuję się bezsilna. Mogę tylko krzyczeć takim tekstem. Nic więcej.

 

Przeszła pani długą drogę zawodową, żeby być w tym miejscu, w którym się teraz znajduje. Jaki był najtrudniejszy moment?

 

Dwa razy rzucałam swój zawód. Pierwszy raz, kiedy nie przyjęto mnie do pracy w lokalnym oddziale „Gazety Wyborczej”, we Wrocławiu, chociaż wygrałam pierwszy zorganizowany przez „Gazetę” staż (recenzją filmu „Thelma i Louise”). Ówczesna szefowa działu kultury chyba się wystraszyła, że wyhoduje sobie zbyt wielką konkurencję. Kiedy zadzwoniła po stażu, że niestety nic z tego, świat mi się zawalił na głowę. Dwa tygodnie leżałam w łóżku z oczami wbitymi w sufit i zastanawiałam się, co robić. Ale byłam na studiach, więc musiałam je skończyć. Po drodze uznałam, że jednak nie będę reporterką, bo będę śpiewać. Wygrałam kilka wyróżnień na festiwalach piosenki francuskiej, nawet jakieś drugie miejsce w konkursie w Warszawie. Ale zaczęłam bardzo chorować, poza tym scena wymaga dużej miłości własnej, a ja wolę być w cieniu. Stwierdziłam, że może jednak będzie lepiej, jak zacznę robić to, co naprawdę uwielbiam, do czego mam pasję i zaangażowanie. Jeśli nie ma się pasji, praca rzeczywiście jest katorgą.

 

Drugi raz żegnałam dziennikarstwo pod koniec lat 90., kiedy nie byłam w stanie we Wrocławiu znaleźć żadnej stałej pracy. Była tam grupa trzymająca władzę w mediach, z którą trzeba było być blisko, żeby dostać zatrudnienie. A ja kolegowałam się z ludźmi, którzy śpiewali szanty. Zawsze oddzielałam przyjaźnie od spraw zawodowych i na szczęście do dzisiaj mi się to udaje. Ale wtedy pomyślałam: po co będę się męczyła i użerała z tym zawodem? I odpowiedziałam na ogłoszenie francuskiego pracodawcy. Wyobrażałam sobie, że będę miała super wyjazd do Francji i zostanę managerem na fajnym stanowisku. Wylądowałam przy półkach w supermarkecie, bo oni wyznawali zasadę, że trzeba przejść przez wszystkie szczeble zatrudnienia. I przyznam, że tu po prostu fizycznie odpadłam. Do dziś szanuję każdego człowieka, który zapyla po supermarkecie z paletami. Ja nie dawałam rady towaru z palet dźwigać na półki. W tamtym czasie nadawałam korespondencje o tym, co się dzieje w kulturze we Wrocławiu dla InfoRadia (dzisiaj TokFM). Pamiętam, jak jedną z nich w sobotę rano nadawałam z toalety tego warszawskiego supermarketu. Pomyślałam wtedy, że to nie jest robota dla mnie. Nie zmienię świata, układając garnki na półkach.

I znów stanęłam do walki.

 

Dzisiaj nadal miewa pani momenty, w których chce rzucić tę pracę?

Teraz już nie. Dalej chciałabym pisać. Na pewno z reportażem rozwodu nie wezmę. Życzyłabym sobie jednak, żeby reporterom lepiej płacono. Nie zarabiam nawet średniej krajowej. Dobre czasy w reportażu były w latach 90., kiedy dostawało się pięć tysięcy za dobry tekst. Dzisiaj dostaje się dwa, niezależnie czy jest genialny, czy to zwykły materiał, który trzeba napisać. Teraz mam na przykład rozgrzebane trzy tematy i żadnego jeszcze nie udało mi się skończyć. Pocieszam się, że dużo i często piszą tylko grafomani. Ale to mi nie pokrywa rachunków.

 

Jak wielu ludziom i dlaczego nie udaje się zostać reporterami?

 

Reportaż nie jest dla każdego. Do tego potrzeba talentu i wytrwałości. A talentu się nie wyuczy ani nie kupi. Słynny reporter Krzysztof Kąkolewski mawiał, że pisanie jest nieprzekazywalne. I ja się z nim zgadzam. Poza tym trzeba naprawdę wiedzieć, czego się chce w życiu. Wtedy się tak łatwo marzeń nie odda walkowerem. O tym, że ludzie odpuszczają, decyduje wiele czynników. Może dlatego, że w pewnym momencie po prostu nie starczyło im sił? Tej energii, którą pierwotnie mieli, do walki ze światem o innych? Reportaż jest bardzo wymagający. To styl życia. Zabiera prywatność, potrafi stać się przyczyną rozpadu związków. Nie zamkniesz za nim drzwi swojego mieszkania, nie zostawisz „w pracy”. Często budzisz się z nim i zasypiasz. Dzisiaj niewiele jest głośnych nazwisk kobiet – reporterek, bo świat ani trochę nie przestał być zmaskulinizowany. Kobiety nadal mają na głowie dom, wychowują dzieci, pilnują żłobków i szkół, ogarniają rzeczywistość. Bardzo często nie żyją w tandemach, w których mężczyzna pomaga w domu. I jest gender. A jeśli tak, to są szczęściarami.

 

Ludzie wolą też pójść łatwiejszą drogą: mieć święty spokój, nie mieć problemów, nie borykać się z opinią publiczną po publikacji, lepiej zarabiać. Wielu reporterów odchodzi do większych zarobków. To, co się dzieje dzisiaj w systemie płacowym, to zgroza. Niektórzy chcą po prostu normalnie żyć. Jest takie powiedzenie, że najbardziej płodny jest artysta głodny. Ale to się zupełnie nie da strawestować na reportaż. Wiem, że o wiele łatwiej jest zarabiać na śpiewaniu do kotleta niż pisać na najwyższym poziomie.

 

Co panią trzyma przy tej pracy?

Pasja i przygoda. Ten zawód daje jedyną i niepowtarzalną okazję spotykania niezwykłych ludzi, bycia w niecodziennych sytuacjach. Rozmowa dwojga ludzi czasem potrafi dać więcej temu, który pyta niż opowiadającemu. Takie rozmowy ogromnie dużo mi w życiu dały. Mnie się nie trzymają łatwe tematy. Bywało, że w czasach, jak byłam jeszcze freelancerem, to ja szukałam tych trudnych tematów – takich, jakich nikt inny nie miał, do których nikt nie umiał dotrzeć. Dzisiaj już same do mnie przychodzą.

 

Jak się szuka takich?

Na studiach uczyli mnie, że temat leży na ulicy. Nieprawda! Chyba chodzę innymi ulicami. Nad wszystkim trzeba się napracować. Bardzo uważnie sortować rzeczywistość. Przeglądać całą lokalną prasę, jaka jest w kraju, żeby znaleźć informację, która może być przyczynkiem do reportażu. Zdarza się, że dzwonię i ktoś powie jedno zdanie, a mój reporterski nos już wie, że znalazłam temat. To kwestia intuicji. Z nią się człowiek po prostu rodzi, tego się nie da nauczyć. Czasami po prostu wystarczy znaleźć się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Tak powstała „Wieś różowych latarni” . Kazałam zawracać fotoreporterowi, bo to, co zobaczyłam jadąc samochodem, było dla mnie  kompletnie nienaturalne. Jakieś dziewczyny stały przy wiejskich domach w kusych sukienkach, i wyglądały na prostytutki. Z wyjątkiem jednej, która miała na sobie jeansy i bluzeczkę z odkrytym ramieniem. Do tego bardzo długie nogi, i chodziła przed domem, wzdłuż drogi jak bocian. Dostrzegłam w niej jakąś taką łagodność, rys osobowości, który mógłby sprawić, że się przede mną otworzy. Nie pomyliłam się. To właśnie nazywam szczęściem reportera. Inni by może pojechali dalej, ale ja się zatrzymałam.

 

Z czym reporter musi się urodzić, a czego może się nauczyć?

Trzeba być ciekawym świata i drugiego człowieka. Jeśli ludzie nas nie interesują – czas zmienić zawód. Ci, którzy uczą kreatywnego pisania, twierdzą, że wszystkiego można się nauczyć. Bzdura. Uważam, że reportaż, i pisanie w ogóle, wymagają talentu, a ten albo się ma, albo nie. Umiejętność pisania jest darem. Hanna Krall mawiała: „Talent – jedyne, co pozwala stawić czoło życiu.” Ja się tego trzymałam przez wiele lat. Reszta to szereg umiejętności, które można i trzeba rozwijać.

 

Nauczyli tego panią na studiach?

Niestety nie. Musiałam nauczyć się tego sama. Po raz pierwszy na krótko trafiłam do „Dużego Formatu” w 2005 roku. Miałam za sobą 10 lat pisania i pracy w różnych miejscach. Współpracowałam z lokalnymi mediami w dziale kultury we Wrocławiu, gdzie rola redaktora sprowadzała się do próby wpakowania tekstu na szpaltę i ewentualnego skrócenia go. Nikt nikogo niczego nie uczył. Gdy chciałam zająć się trudniejszymi, społecznymi tematami, to zawsze wbijali mnie z góry młotkiem, jak gwóźdź. Kultura i artyści zaczęli mnie nudzić. Irytowały mnie ich fochy i zadufanie w sobie. Poza tym, ile razy można pytać aktora: „Co pan czuł, gdy pan grał tę rolę?”. Uznałam, że najciekawsze jest dopiero przede mną i uczyłam się. czytając książki. Wiele zdań w człowieku zostaje.

 

Kim byli pani mistrzowie i jakie zdania w pani zostały?

 

Czytałam największych, przede wszystkim literaturę piękną. I bardzo dużo poezji. Właściwie to poezja kształtowała moją wrażliwość od dziecka. Jeśli chodzi o reporterów, bardzo bliska mi jest Oriana Fallaci w swojej niebywałej odwadze i bezkompromisowości w dochodzeniu do celu. Potrafiła na sile swojej osobowości zbudować niejeden materiał. Mówiła, że trzeba pisać tak, żeby nie zanudzać. Pisanie musi być widowiskowe, finezyjne. Zdania, jak mawiał Hemingway, którego uwielbiam, mają być jak pole pokryte śniegiem – bez żadnej wystającej grudki. Mam zwyczaj zapisywania ciekawych zdań. Kiedyś w zeszytach, teraz w telefonie. Jak mi coś wpadło do głowy, to się tego cytatu trzymałam przez długi czas, jak tego Hanny Krall o talencie. Krall często czytałam, bo lubię jej wrażliwość w opisie świata, ludzkich emocji, tego, co w nas siedzi. Ale bliższy mi jest chyba w pisaniu Krzysztof Kąkolewski. On był fenomenem. Pociągały go zdarzenia wynikające ze zła, które drzemie w ludzkiej naturze. Jego „Co u pana słychać?” kompletnie mnie rozryło. Jest w tym pisaniu takie napięcie, gęsia skóra, które uwielbiam w reportażu. On fantastycznie posługiwał się językiem polskim, formułował zdania tak, że do dziś zapierają dech w piersiach.
A Margaret Mitchell na przykład pisała w sposób widowiskowy. To jest styl pisania, który ja nazywam obłędnym.
Czytanie rozwija, powoduje, że człowiek w głowie układa swoje historie.

 

Często ludzie mnie pytają, kiedy dla mnie tekst jest reportażem, a kiedy nie. Czy temat jest dobry, czy się nie nadaje. Trzymam się zdania, że „reportaż jest wtedy, kiedy życie człowieka zamienia się w los.”. Powiedział to nasz cudowny reporter Andrzej Mularczyk. Takiego losu szukam za każdym razem, kiedy przyglądam się tematowi do napisania. Zawsze kolekcjonowałam ładne zdania. Na przykład to z krótkiej etiudy filmowej „Żółty szalik”, kiedy bohater grany fenomenalnie przez Janusza Gajosa, mówi: „Jeszcze płynę, ale kra już nade mną zamarza.”. Odnosi się do mojego życia codziennego. Ciągle muszę gdzieś wiosłować, żeby zarobić na życie i to jest strasznie trudne. Bardzo lubię też zdanie Ryszarda Kapuścińskiego: „Przetrwa ten, kto stworzył swój świat”.

 

Ryszard Kapuściński powiedział też, że dziennikarz, a więc też reporter, to nie jest zawód dla cyników.

 

Bardzo mocno się z tym zgadzam. W reportażu absolutnie nie ma miejsca na cynizm. Tu operuje się na otwartym sercu bohatera. To niesamowicie subtelne i wrażliwe sprawy. Człowiek cyniczny może zajmować się publicystyką i tam wypowiadać się na temat innych. Cynizm zakłada ocenę, a my nie od tego jesteśmy. Reportaż to próba zrozumienia, a nie oceny człowieka.

 

Ile jest dzisiaj cynizmu w dziennikarstwie?

Cała masa! Przede wszystkim w polityce, którą w ogóle się nie zajmuję. Bywa, że wykorzystuje się dziennikarzy i reporterów, żeby przekazali jedną jedyną najświętszą prawdę tego, który z nami rozmawia. Reportaż stwarza możliwość weryfikacji faktów, źródeł. Często nie ma możliwości potwierdzenia informacji, bo na przykład drugie źródło nie żyje. Wtedy ufam, że drugi człowiek mnie nie wykorzystuje. To kwestia intuicji – widzę to po zachowaniu, sposobie mówienia. Rzadko się mylę. Gdybym nie wierzyła w dobroć ludzi, musiałabym zmienić zawód.

 

Jak ocenia pani jakość polskiego dziennikarstwa?

 

Fatalnie. Ludzie wybierają ten zawód, bo często wydaje im się, że to łatwa szybka i kariera, nobilitacja. Dobry sposób na pieniądze i sławę, a poza tym fajnie widzieć swoje nazwisko w telewizji, w prasie. Muszę zarzucić polskiemu dziennikarstwu brak rzetelności i brak polotu. Ludzie piszą, jakby rąbali drewno. W wielu miejscach są teksty, których już od pierwszego zdania nie da się czytać. Najgorsze jest, że teraz wszyscy rzucili się do pisania książek. Nieważne, że niekoniecznie umieją opowiadać historie. Na szczęście jeszcze są miejsca, gdzie to słowo – a nie pieniądze ani sława – jest bogiem. Mówię tu o „Dużym Formacie” czy „Polityce”. Tam można znaleźć ciekawy reportaż, tekst. Tam jeszcze te teksty się redaguje. Bardzo dużym problemem polskich mediów jest to, że nie mają redaktorów lub są oni niekompetentni. Nie umiejąc redagować, piszą te teksty na nowo. Kompletnie zmieniają styl pisania autora. Redagowanie to operowanie na materiale, który się ma. Dzisiaj mało kto zatrzymuje się nad drobiazgami, a ja jestem chorobliwą perfekcjonistą. Do każdego tekstu przygotowuję się, jak do trzeciej wojny światowej i nie umiem od tego odejść.

 

 

Nowy Folder, 30 maj 2015

 

bottom of page