Wywiady -
Kulturaonline
Piszę obrazami
Rozmawiamy z wybitną reportażystką o jej trudnym dochodzeniu do zawodu, pasji opowiadania historii o ludziach, odwadze i bezsilności oraz przygodach mrocznych i fascynujących.
Barbara Lekarczyk-Cisek: Jest Pani finalistką tegorocznej Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za tom reportaży "Życie to za mało”. Przypuszczam, że kryje się za tym wiele lat pracy. Czy pamięta Pani od czego wszystko się zaczęło? Kiedy Pani zrozumiała, że chce wykonywać zawód reportera?
Iza Michalewicz: Uważam, że są trzy rodzaje reporterów: tacy, którzy wykonują ten zawód z powołania oraz reporterzy z wyboru i z przypadku. Ja bardzo wcześnie wiedziałam, że będę pisała – mając trzynaście lat. Mama zachęciła mnie wówczas do prowadzenia dziennika, w którym ciągle coś notowałam. Jednocześnie moje pisanie wzięło się z miłości do książek, które w dzieciństwie pochłaniałam. Oprócz literatury typowo dziecięcej i młodzieżowej, czytałam wiele książek o tematyce związanej z okresem II wojny światowej, jak np. „Kamienne niebo” Jerzego Krzysztonia (fenomenalna książka!). Czytanie rozwija, powoduje, że człowiek w wyobraźni układa swoje własne historie. Z tego też powodu studiowałam polonistykę, która wymagała przeczytania nieprawdopodobnej wprost liczby lektur. Z powodu fascynacji literaturą niemiecką zaczęłam studiować także germanistykę, bo uznałam, że byłoby cudowne czytać Goethego i Lessinga w oryginale. Jednak liczba przedmiotów zupełnie mnie nie interesujących sprawiła, że nie ukończyłam tego kierunku. Chociaż literatura i pisanie ogromnie mnie pochłaniały, miałam też dobry głos, o dużej skali i ciągnęło mnie do śpiewania. Przerwałam to jednak, bo zaczęłam bardzo chorować. Poza tym sądzę, że scena wymaga wielkiej samoakceptacji i potrzeby eksponowania siebie, a to z kolei jest mi obce. Ostatecznie wygrało pisanie. Dla mnie zawód reportera jest fascynujący dlatego, że ciągle jestem w drodze – przez świat, ale także do ludzkiego wnętrza.
A kiedy napisała Pani swój pierwszy reportaż? Jakie były okoliczności jego powstania?
Pierwszy reportaż napisałam w 1997 roku. Poświęciłam go mojemu ukochanemu aktorowi – Tadeuszowi Łomnickiemu, z okazji piątej rocznicy jego śmierci. Byłam świeżo po lekturze książki Marii Bojarskiej ”Król Lear nie żyje” i wstrząsnęło mną, jak bardzo musiał być samotny ten człowiek, tak wielki aktor. Postanowiłam sprawdzić, jakim go pamiętają ludzie i tak budowałam tę postać, jak ostatnio sylwetkę wybitnego reportera Krzysztofa Kąkolewskiego dla „Dużego Formatu”. Ale duże formy dziennikarskie były zarezerwowane dla dziennikarskich „gwiazd” w gazetach, dla których pisałam… Musiałam uciec do Warszawy, żeby robić to, co chcę.
Jak wyglądały początki Pani pracy dziennikarskiej we Wrocławiu?
To brzmi kuriozalnie, ale pracując w ”Słowie Polskim” dostawałam za tekst 10 złotych, czasami 30, a najwięcej 50. Napisałam wtedy dwa duże teksty, z których jeden dotyczył nadużyć, jakich dopuszczono się podczas powodzi we Wrocławiu. Zostałam pozwana do sądu, ponieważ kolega redakcyjny zmienił w druku kwotę nadużycia, a całe odium spadło na mnie i przez trzy lata ciągano mnie z tego powodu po sądach. Nieuczciwy człowiek, o którym napisałam, robił wszystko, żeby pogrzebać mnie i gazetę. Bez powodzenia oczywiście.
W ”Słowie” nie dopuszczano mnie do współpracy z magazynem, dlatego recenzowałam spektakle teatralne i ogólnie pisałam o kulturze, co z czasem potwornie mnie znużyło. Ratował mnie zawsze Krzysiek Kucharski – mój serdeczny wówczas kolega i recenzent teatralny, który znał teatr jak własny pokój, mówiąc, abym się nie poddawała, bo wiem, o co w tym zawodzie tak naprawdę chodzi. Kiedy nie chciano opublikować mojego tekstu, puszczał go pod pseudonimem. Dzisiaj nazwałabym to mobbingiem. Potwornie spadło mi poczucie własnej wartości.
To były cztery lata boksowania się i bicia głową w mur. Zahaczyłam też o telewizję, gdzie mnie wypluli natychmiast. Panowała atmosfera zawiści i nie było woli, aby cokolwiek młodym praktykantom pokazać czy wprowadzać ich do zawodu. Trafiłam także do wrocławskiego Radia, gdzie usłyszałam, że mam świetny radiowy głos i gdzie prowadziłam program o piosence francuskiej. Długo to nie trwało. We Wrocławiu o etacie decydowało kumoterstwo. Potem, w ”Newsweeku”, zostałam zatrudniona przez Mirę Suchodolską, szefową działu społeczeństwo i media, która mnie nawet nie widziała na oczy, ale znała z tekstów, które dla niej pisałam.
Czy w stolicy udało się nareszcie publikować takie teksty, jakie chciała Pani pisać?
To była długa droga. Był nawet taki moment, że wpadłam w depresję, ponieważ nikt mnie nie chciał przyjąć do pracy w mediach. Zaczęłam więc szukać jakiegoś innego zajęcia. Znalazłam je właściwie zupełnym przypadkiem. Otóż jadąc do Warszawy spotkałam w pociągu aktorkę o wyglądzie Sharon Stone, która słysząc, że rozpaczliwie poszukuję pracy, zaproponowała mi, abym zatelefonowała pod podany przez nią numer. I tak zostałam pijarowcem w wielkim salonie multimedialnym Extrapole. Moim zadaniem było organizowanie spotkań z ciekawymi ludźmi – głównie ludźmi pióra, ale także z innymi artystami. Dbałam także o to, aby informować o tych spotkaniach media, które z kolei zawiadamiały publiczność. Moimi gośćmi byli m.in. Andrzej Sapkowski, Swietłana Aleksijewicz, bracia Golcowie. O tych ostatnich napisałam tekst do "Cosmopolitan”, zatytułowany "Bracia Ksero”. To określenie potem do nich przylgnęło, kiedy już stali się bardzo popularni.
Extrapole jednak nie wytrzymał konkurencji z EMPiK-iem i wycofał się z Polski, a ja straciłam tę pracę. W tym czasie próbowałam pisać do gazet ogólnopolskich i pierwszy tekst opublikowałam w miesięczniku dla kobiet „Cosmopolitan”. Był to wywiad z wrocławską poetką Ewą Sonnenberg. W redakcji pracowała wówczas Marzena Wendołowska (obecnie Matuszak) – osoba niezwykle oczytana, która ten wywiad przyjęła. Tak to się zaczęło. Potem „Cosmopolitan” zaczęło zamawiać u mnie większe teksty. Żadnego z nich się dzisiaj nie wstydzę. Napisałam na przykład reportaż o takim współczesnym Kalibabce. Nosił tytuł „Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomym” i narobił dużo zamieszania.
Czy to wtedy zaczęła Pani pisać reportaże z prawdziwego zdarzenia?
Na pewno zaczęłam się w reportażu odnajdywać. Zawsze interesował mnie człowiek i jego historia. Zaprosiło mnie wówczas do współpracy pismo „Marie Claire”, bardzo popularne w swoim czasie. Anna Sosnowska (obecnie Jasińska) zaakceptowała zaproponowany przeze mnie temat, który nie był wówczas podejmowany, a dotyczył problemu błędów medycznych. Wtedy to był temat tabu. Napisałam wówczas dwa reportaże, z których pierwszy zajął mi mnóstwo czasu, bo wiązał się ze zbieraniem materiałów w całej Polsce. Dotyczył zbyt późno wykonanych cesarskich cięć. Obojętność lekarzy sprawiła, że dzieci umierały przed urodzeniem. Odnajdywałam więc te nieszczęsne matki przez Stowarzyszenie Praw Pacjenta. Najpierw spędziłam trzy dni pochylona nad setkami listów napisanych przez pokrzywdzone kobiety. Przeważnie były to skargi na lekarzy, a zawarte w listach historie były wstrząsające. Powstał z tych materiałów ogromny reportaż – raport. Przy tej okazji w ręce wpadł mi kolejny temat – o chirurgach plastycznych, którzy oszpecili swoje pacjentki na całe życie. Był rok 2002 i redakcja "Marie Claire” zgłosiła moje reportaże do nagrody Grand Press. Nie otrzymałam jej rzecz jasna, bo to były moje pierwsze poważniejsze kroki w reportażu. Ale, nie ukrywam, trochę urosłam, co sprawiło, że zaczęłam się rozwijać.
Mimo wszystko zdarzyły się Pani chwile, gdy postanowiła odejść z zawodu…
Moja droga do zawodu reportera była bardzo trudna i kręta. Rzeczywiście były takie momenty, kiedy postanowiłam odejść z zawodu. Chciałam zostać menadżerem, ponieważ znałam bardzo dobrze język francuski i nosiłam się z wyjazdem na stałe do Paryża. Pracowałam nawet w Leclercu, ale uznałam, że praca fizyczna nie jest dla mnie. Zresztą urodziłam dziecko i związało mnie to z Wrocławiem, skąd pochodzę. Ciągle zadawałam sobie pytanie o sens tego zawodu, ponieważ miałam świadomość ciężaru tej pracy. Kto go nie wykonywał, nie ma pojęcia, ile trzeba się napracować zbierając materiały, a potem ile trzeba odrzucić, żeby powstał z tego naprawdę wartościowy tekst. A także jak dużą trzeba mieć inwencję, aby interesująco opowiedzieć jakąś historię. Przecież wielkie reportaże powstają przez kilka miesięcy!Dla porównania teksty tzw. chlebowe, które pozwalają nam zarobić na przeżycie, powstają w przeciągu tygodnia lub dwóch.
A jak to jest z tematami reportaży? Czy tematy do Pani przychodzą, czy też poszukuje ich Pani?
Teraz już mam ten komfort, że temat do mnie przychodzi, ale nie osiadłam na laurach. Zdarza się, że znajomi podsuwają mi tematy, które, ich zdaniem, nadają się na reportaż. Bywało, że poszłam za ich radą, ale w trakcie okazywało się, że byli w błędzie. Na początku mojej drogi zawodowej, która zaczęła się na dobre w 2001 roku, przeglądałam prasę lokalną z całego kraju. Potem robiłam to samo w Internecie. Szukałam tematów na reportaż. Czasami instynkt mnie nie mylił, a innym razem nic z tego nie wychodziło. Szukałam tematów na tyle interesujących i rzadkich, aby mi ich na pewno nie odrzucono na dzień dobry. Kiedyś przeczytałam w gazecie informację o 9-letniej Romce, która urodziła dziecko i ten artykuł stał się przyczynkiem do napisania reportażu ”Cukierki dla Cyganki”. Wychodząc od tej jednostkowej historii, opisywałam, jak wygląda życie Romów w Polsce, dlaczego dziewczynki w tak młodym wieku rodzą dzieci. Aby zrealizować ten temat, zjechałam pół Polski i rozmawiałam z wieloma ludźmi, z romskim królem włącznie. Starałam się tak dobierać tematy, aby były interesujące i aby pod powierzchnią opowiadanej historii było coś więcej. Była to dla mnie jednocześnie wielka przygoda.
A jak wygląda sprawa redagowania tekstu w oparciu o zgromadzone materiały, poszukiwania odpowiedniej formy? Czy zaczyna Pani pisać już w trakcie, czy też dopiero po zakończeniu tego wstępnego procesu?
Najpierw zbieram wszystko, jakbym zaglądała pod każdy kamień. Może się to wydawać drobiazgowe, ale wybitny polski reporter Krzysztof Kąkolewski robił podobnie. Jeśli przyjrzeć się temu, jak gromadził dokumentację choćby do ”Co u pana słychać?”, to trzeba przyznać, że to się już obecnie prawie nie zdarza. Ludzie idą na łatwiznę, na skróty, traktując od początku wszystko wybiórczo. A ja właśnie, nie wiedząc jak pracował Kąkolewski, robiłam to i nadal robię tak jak on. Redaktorzy utyskują czasem na mnie, że "przeinwestowuję”. Oczywiście, kiedyś trzeba się zatrzymać i uznać, że to wystarczy – że mam materiał na tekst. Należy przy tym zauważyć, że reportaż pisany do gazety jest czymś zupełnie innym, niż jego wersja książkowa. Moje reportaże mogły się ukazać w formie tomu, ponieważ nigdy nie nakładałam sobie ograniczeń związanych z miejscem, w którym tekst będzie opublikowany. Wynika to poniekąd z długiego procesu zbierania materiałów. Mogę wtedy pisać z rozmachem. Moja praca nad tekstem polega przede wszystkim na myśleniu. Kiedy czytam zebraną dokumentację, przede wszystkim wypowiedzi bohaterów, układam sobie obrazy, ponieważ ja w gruncie rzeczy piszę obrazami.Obrazy się łączą, przenikają, tworząc znaczenia, podobnie jak w filmie. Ktoś mi nawet powiedział, że moje teksty są gotowymi scenariuszami. Czytelnik musi widzieć bohatera, słyszeć jak oddycha, aby to był człowiek z krwi i kości.
Istotny jest zawsze początek historii.
Prowadząc niedawno spotkanie autorskie, Remek Grzela powiedział o mnie, że opowiadam historie od środka, budując napięcie, tworząc suspens, i że jestem mistrzynią pierwszych zdań. To było bardzo trafne spostrzeżenie, bo Remek zna się na pisaniu. Najpierw bardzo długo myślę, jak będzie się tekst zaczynał, ale kiedy już wymyślę ten pierwszy obraz, to potem one wszystkie zaczynają się układać w jeden film. Kiedy kończę trudny reportaż, czuję się wewnątrz wydrążona, muszę wtedy chwilę odczekać, żeby sięgnąć po kolejny temat. To tak, jakbym umierała i rodziła się na nowo.
Wykonywanie zawodu reportera jest z pewnością fascynujące, ale ma także swoje ciemne strony. Często dotyka Pani trudnych tematów, których chciałoby się uniknąć albo spotyka ludzi, od których chciałoby się uciec…
To prawda, ten zawód wymaga odwagi. Przede wszystkim silnej psychiki. Musiałam na przykład przyjąć do wiadomości, że są tacy, dla których zabicie drugiego człowieka jest jak pacnięcie muchy. Próbowałam dociekać, jak to możliwe. Wychodziłam z więzienia mając poczucie klęski i kompletnej bezsilności. Podobnie czuł się Kąkolewski rozmawiając ze zbrodniarzami hitlerowskimi. Reportaż ”Upadłe anioły” to taka moja bezsilność, ponieważ nie sposób zrozumieć, dlaczego nastolatek zabija.
Nad czym Pani obecnie pracuje?
Aktualnie pracuję nad kryminałem non fiction. Będzie to książka o pracy policyjnego Archiwum X - grupie policjantów, która rozwiązuje zagadki z przeszłości. Mam za sobą już kilka spotkań. Najpierw pojechałam do chłopaków z krakowskiego oddziału Archiwum X, gdzie rozmawiałam z policyjnym guru (nazwiska nie mogę podać), który jest absolutnie niezwykłym człowiekiem. Z ogromną wiedzą, oczytany – zna Homera i św. Tomasza z Akwinu, a także wielu innych autorów – od starożytności po współczesność. Ma nie tylko wiedzę, ale także znakomitą intuicję, a w dodatku pracuje z niezwykłą pasją. Krakowscy policjanci opowiadali mi, jakie sprawy rozwiązywali. Były mroczne, fascynujące, zagadkowe. Czyli takie, jakie lubię, więc ogromnie mnie to zainteresowało. Obecnie jestem na etapie dokumentacji kilku takich spraw.
Ostatnio odwiedziłam w Kielcach tamtejsze Archiwum X. i przewaliłam dwadzieścia pięć tomów akt sprawy potrójnego, wstrząsającego zabójstwa obywateli Ukrainy (sprzed 20 lat). Wyszłam z sądu nieprzytomna. Zapowiada się trudna, ale fascynująca reporterska przygoda. Chciałabym napisać tę książkę jak niegdyś Capote ”Z zimną krwią”, ale nie wiem, czy mi wystarczy talentu. To będzie na pewno opowieść o ulotności ludzkiego życia i o przypadku, który tym życiem rządzi. A także o nieuchronności losu, jego okrucieństwie i o tym, że właściwie naszą historię stwarzają ludzie, których spotykamy na swojej drodze. Nie da się nie napisać też o indolencji polskiego prawa, które często staje po stronie przestępcy, a nie ofiary. W tym kryminale wszystko będzie się działo naprawdę.
Kulturaonline, 24 lipca 2015