top of page

Reporter, który umarł ze smutku

 

Najbardziej się boję oporu bohatera, by nie okazało się, że nie może on unieść własnego losu.

 

Pokój jest mały i ciemny. Na całej ścianie okien zasłona. Na dywanie materac, kołdra i poduszka, w której jeszcze pozostało wgłębienie po śpiącym. Pod nią notes. Obok latarka. Czarna, z grubą rękojeścią. W notesie białe kartki zapisane nieczytelnym pismem. Wszystko ołówkiem. Litery łączą się w ciąg niezrozumiałych wyrazów i zdań.

Odczytuję dwa - "płonące anioły". I jeszcze jedno zdanie: "jestem tylko sam".

Krzysztof Kąkolewski umarł 24 maja, w nocy, z notesem pod poduszką. W mieszkaniu na piątym piętrze, przy alei Waszyngtona w Warszawie, w którym przeżył 50 lat. Do ostatniej chwili porządkował swoje pomysły, zapisywał, choć litery już nie dawały rady dźwigać jego myśli. Wędrowały to w górę, to w dół kartki.

W chwili śmierci miał 85 lat, 38 wydanych książek i półtora miliona sprzedanych egzemplarzy.

Porzucenie 

"Mój ojciec zginął 17 września 1939 roku w obronie Warszawy. Miałem wtedy dziewięć lat i od tej pory sam musiałem być dla siebie ojcem" - tak zaczął swoją ostatnią książkę "Za lustrem lustracji" (2015). Całe życie zwykł mawiać, że najszczęśliwsze lata jego życia to było tych dziewięć, wydartych z dzieciństwa, które szybko zamieniło się w wojnę.

Ojciec, Zdzisław Kąkolewski, był oficerem Legionów i Polskiej Organizacji Wojskowej. Poszedł do obrony Warszawy na ochotnika, bo miał już wtedy 46 lat, a wojsko porzucił dla pracy w Państwowym Banku Rolnym, gdzie zajmował się kredytami.

Odłamki bomby trafiły go przed hotelem Polonia. Pierwszy martwy człowiek, jakiego zobaczył w życiu mały Krzyś. Strużka krwi z nosa. Zdążyli z matką na pogrzeb, zorganizowany przez wojsko. W Ogrodzie Pomologicznym, skąd ekshumowano go na Powązki. Dookoła spadały bomby.

"Nie kwestionowałem decyzji ojca, który ojczyznę postawił nad rodziną. Ale nawet w bohaterskiej śmierci tkwi rodzaj porzucenia" - napisał po latach.

Matka, Władysława, nazywana w rodzinie "Władą", miała 37 lat, kiedy jej jedyny syn przyszedł na świat.

Mówił: "Urodziłem się późno, wychowywała mnie więc w specyficzny sposób. Zauważyłem, że od chwili śmierci ojca jak gdyby przestała żyć. Tylko egzystowała, aby mi nie robić przykrości, że umarła".

Włada rodziła syna przez pięć dni, aż w końcu lekarze zadecydowali, że będą jej go wyjmowali po kawałku. Zaprotestowała. Wyjęli więc dziecko kleszczami, chwytając za główkę, a ślad na czole nosił do końca życia.

Potem dotyk głowy był zakazany nawet dla matki. Nie głaskać. Nie czesać.

Po latach Kąkolewski napisze: "Brak ojca, choć wydał mnie na łaskę i niełaskę innych, wyrobił we mnie impuls niezależności. Od 17. roku życia nauczyłem się uczyć i zarabiać na siebie".

Budzik 

Na początku 1941 roku matka dowiaduje się, że Niemcy zaatakują Rosję, i ucieka z synem do rodzinnego mająteczku w Suchedniowie. Tu nauczy się obserwowania rzeczywistości. Skończy Liceum im. Stanisława Kostki w Kielcach. Napisze dwie matury z polskiego: za kolegę i za siebie. Szkoły nie cierpi. To matka "starała się zawsze mnie trzepnąć, żebym się za bardzo nie odrywał od szkoły, od wszystkich obowiązków. Wiedziałem, że będę pisać, lub że będę malarzem albo filozofem. Te profesje mnie pociągały, bo nie wiązały się z budzikiem. Jeszcze do dziś śni mi się dzwoniący budzik".

Uczniom technikum udziela korepetycji z polskiego i matematyki. W ten sposób odciąża matkę. Zarabia na swoje ubrania i buty. Ale czuje się wygnańcem. Nie umie żyć poza Warszawą. Jedyną szansą na powrót do rodzinnego miasta jest przyjęcie pracy w... szkole. "To było potworne, bo ja nienawidziłem szkoły. Ta szkoła mieściła się na Stawkach, w samym środku getta".

Jest rok 1948. Osiemnastoletni Kąkolewski zostaje sekretarzem w utworzonym przez Halinę Powiadowską (żonę przyjaciela jego ojca z czasów POW) zespole szkół średnich i pomaturalnych dla nauczycieli i przedszkolanek. Z internatem. Kupuje wyposażenie, pilnuje spraw finansowych i kontaktów z kuratorium. Mieszka w maleńkim pomieszczeniu pod schodami, z oknem. Z Suchedniowa sprowadza matkę.

W tamtym czasie odpowiada też na literacki konkurs młodzieżowego pisma "Pokolenie" i zajmuje drugie miejsce.

"Garnitur z granatowego tenisu w prążki sprzedałem, by kupić motocykl. Na rozdaniu nagród byłem w battle-dresie. Po lampce wina Helena Jaworska [redaktor naczelna], o której słyszałem, że przepłynęła Wisłę błagać Rokossowskiego o pomoc dla Powstania Warszawskiego, poprosiła mnie do gabinetu. Przestraszyłem się: o co może chodzić? A ona powiedziała: - Kolego, proponujemy wam pracę w naszym piśmie".


Reporter 

W "Pokoleniu" zacznie od zbierania papierów z podłogi. Po roku będzie już pisał na etacie, ale dość szybko przeniosą go do powstającego właśnie "Sztandaru Młodych".

"Przeszedłem dwuletni czyściec w dziale listów i interwencji. Odpisywałem na pytania z zakresu marksizmu, seksuologii, żywienia niemowląt, a także występowałem w obronie skrzywdzonych".

To interweniowanie zostanie mu na całe życie. Często będzie występował w czyjejś obronie, bo wielu ludzi zwraca się do niego o pomoc.

"Mój ojciec i stryj byli prawnikami. Uczyłem się ustalać fakty w sposób prawie policyjny".

Zawsze sam wybiera tematy, żeby nie narzucano mu ich odgórnie. Pisze o łapówkarstwie na Akademii Medycznej we Wrocławiu czy złodziejskiej mafii w Starachowicach, na której czele stali szef Urzędu Bezpieczeństwa i sekretarz partii ("Udzielne księstwo starachowickie").

W 1956 roku wraz z dwoma kolegami jedzie do Poznania tuż po najcięższych walkach władzy z protestującymi robotnikami.

Powie po latach: "Z dachów strzelali jeszcze pojedynczy ludzie. Trudno było się zorientować w sytuacji. Ja przede wszystkim czułem się reporterem. Zawsze czuję się raczej świadkiem. W pewnym sensie pisarstwo zmusza do neutralnej postawy nawet wbrew swoim przekonaniom".

Reportaż zatytułowany "Co mówią w Poznaniu?" ukazuje się 2 lipca, pięć dni po protestach, w których zginęło 57 robotników. Cenzura dopuszcza do druku tylko trzy strony z piętnastu.

Rok później Kąkolewski doprowadza do furii pierwszego sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę publikacją tekstu "Mała miłość na stojaka w bramie", w którym przygląda się życiu młodych ludzi. Gomułka krzyczy: "Wyrzucić z partii tego rynsztokowego dekadenta!". Ale reporter do partii nigdy się nie zapisał.

"Przez całe życie wygrywałem przez to, że nie zajmowałem żadnych stanowisk".

Jednocześnie studiuje dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim, co przysparza mu wrogów wśród kolegów z zespołu. Większość z nich nie ma studiów, a nawet matury.

"Usłyszałem, że gdy klasa robotnicza po kolana w błocie buduje Nową Hutę, ja studiuję i załatwiam prywatne, burżuazyjne interesy".

"Sztandar Młodych" kontaktuje się z ZMP na Uniwersytecie. Stamtąd uzyskuje opinię, że Kąkolewski "oderwany od grupy nie pracował aktywnie społecznie. Ma pewne pozostałości inteligenckie i na utrzymaniu matkę". W 1958 traci pracę w "Sztandarze". Ratuje go przyjaciel Stefan Zawadzki, zatrudniając w "Kurierze Polskim".

Kryminałki 

Obdzwania milicjantów.

- To, co dziś mamy, przekracza możliwości opowiedzenia przez telefon - mówi mu dyżurny.

- To ja przyjadę do pana.

Tak zaczyna się jego współpraca, a potem przyjaźń z inspektorem B., zwanym "Siwym". "Inspektorzy zastali przeszło sto spraw o zabójstwo zamkniętych za epoki Stalina, na wieczność w kasach pancernych. To był ogromny, tłusty kęs dla mnie jako reportera".


 

Małgorzata Szejnert, która w tamtym czasie pracowała z Kąkolewskim w jednej redakcji, wspomina: - Były to reportaże kryminalne niezwykle intrygujące, osadzone w obyczajowości i na tle PRL-u, szalenie zresztą popularne. Już wtedy w tych tekstach widać było piękne słowa, doskonałą dokumentację i tajemniczość. Tam nic nie było powiedziane dosłownie, ostatecznie. Te "kryminałki", jak je nazywaliśmy, zapowiadały późniejsze, wielkie teksty.

Kąkolewski w ogóle nie czytał komunistycznej prasy, poza "Expressem Wieczornym". Każda redakcja prenumerowała dla niego "France Soir" i "Paris Match", w kiosku odkładano mu "Herald Tribune". Biegle czytał po francusku, angielsku i niemiecku.

Od początku nie pasował do ówczesnego środowiska dziennikarskiego.

Małgorzata Szejnert: - Byłam pod jego wielkim urokiem: ładny chłopiec, subtelny. Bardzo odbijał elegancją i delikatnością od moich rówieśników z zetempowskiego chowu, którzy przyjechali na studia dziennikarskie w Warszawie z różnych stron kraju. Wielu z nas było wykorzenionych ze swych domów i miejsc rodzinnych. On nie. Miał swoją matkowiznę (jak ktoś ładnie powiedział), Suchedniów, do której ciągle powracał, i ojcowiznę - Warszawę. I wydawał się zupełnie nietknięty przez indoktrynację nowej epoki. Widać było, że ma poglądy i że nie są to poglądy "właściwe". Ale nie obnosił się z nimi. Miał osobowość budzącą zaufanie. No i był takim pieszczoszkiem. Kiedyś jechaliśmy razem rannym pociągiem i opowiadał mi z niesmakiem, że chciał na śniadanie zjeść jajko, ale skorupka brzydko pachniała. Był tym jakoś urażony. Jakby nie wiedział, że w zimie w PRL-u jada się jajka chłodnicze.

Sam powie po latach: "Zacząłem izolować się bardzo wcześnie i w ten sposób łatwiej przebrnąłem przez stalinizm".

Marek Miller, założyciel Laboratorium Reportażu, uczeń Kąkolewskiego i autor książki "Reporterów sposób na życie":

- Krzysztof prowadził taki tryb życia, jakby nie przyjął do wiadomości, że w ogóle jest komunizm. To było panisko. Ja pochodzę ze środowiska robotniczego z Łodzi i dla mnie celebracja pobytów w jego mieszkaniu na rondzie Waszyngtona, specjalne drinki, wspaniałe jedzenie, rozmowy, były rzeczą niezwykłą. Zachowywał się w Warszawie tak, jak ludzie zachowują się w Paryżu, Londynie czy Nowym Jorku. Potrafił tuż po południu, kiedy dyskutowaliśmy o reportażu, powiedzieć znienacka: to zapraszam pana na szampana. Dla mnie, młodego człowieka, to było objawienie.

Mieszkanie w pierwszym wieżowcu na Saskiej Kępie Kąkolewski kupił dzięki zawrotnym nakładom jego "kryminałków" non-fiction. W 1959 roku Iskry wydają mu pierwszą książkę, zbiór reportaży kryminalnych "Książę oszustów". Potem kolejne: "Sześciu niewidzialnych" (1960), "Zbawiciel świata porwany" (1960) i "Umarli jeżdżą bez biletu" (1965).

Wygrywa plebiscyt czytelników "Kuriera Polskiego". Po raz pierwszy w życiu praca daje mu tyle pieniędzy.

"Wszystko, czego dorobiłem się w życiu pod względem materialnym, zdobyłem wtedy".

Oprócz mieszkania kupuje samochód.

Po latach, we wstępie do dwutomowej reedycji tych reportaży ("Reporter kryminalny", wyd. Zysk i Spółka, 2010), napisze: "Wielu dziennikarzy wściekało się na mnie i zastanawiało, w jaki sposób przejmowałem wszystkie ciekawe sprawy, ale do dziś obowiązuje mnie tajemnica dotycząca źródeł moich reportaży".


Małgorzata Szejnert przyznaje, że było mu czego zazdrościć.

- Poza niezwykłością pierwszych zdań oczywiście zazdrościliśmy mu pomysłów. Prasa tamtych lat ze względu na cenzurę nie była ani dowcipna, ani pomysłowa. Pamiętam, że przyszły jakieś upalne, wiosenne dni, a Krzysztof miał dyżur w redakcji. I nagle znaleźliśmy w "Kurierze" tekst pod zdumiewającym tytułem "Najazd czerwonoskórych na Warszawę". Rzuciłam się czytać. A on po prostu opisał ludzi spalonych słońcem, którzy po weekendzie wracali do miasta. Taki luz w tytule, w opisie, to była wtedy nowość. Można by powiedzieć, że Krzysztof wyprzedzał swój czas, ale raczej był to powrót do żywego dziennikarstwa. Szukał jego źródeł między innymi w rozmowach z Wańkowiczem. W książce "Trzy złote za słowo" (Iskry, 1964) wykorzystywał ogłoszenia drobne, i to też była nowość po latach stalinowskiej drętwoty. Dzięki niemu inni zrozumieli wagę instrumentu informacyjnego, jakim jest ogłoszenie drobne, i korzystają z tego do dzisiaj.

Przyjaźń krzepi 

Jest rok 1964. Kąkolewski odbiera telefon od zastępczyni redaktora naczelnego Iskier Krystyny Goldbergowej.

- Przed chwilą rozmawiałam z Wańkowiczem. Zapytał o twój numer telefonu.

Melchiora Wańkowicza Kąkolewski czytał i uwielbiał od dzieciństwa. Nigdy nie przypuszczał, że ich drogi się przetną. Jeszcze tego samego dnia wieczorem usłyszał w słuchawce jego gardłowy głos: - Nie przyszedłby pan na kolację? Przeczytałem pana książkę "Trzy złote za słowo", chciałbym porozmawiać.

Tamto spotkanie Kąkolewski zapamięta nie tylko ze względu na dżin z tonikiem, jaki mu przyrządzi nestor polskiego reportażu. Ale przede wszystkim dlatego, że Wańkowicz, który uważnie przeczytał jego książkę, przyzna się, że nic z niej nie zrozumiał.


 

"Nie zrozumiałem nawet tego, czy pańscy bohaterowie są święci, czy szuje. Nie znalazłem żadnej myśli przewodniej, żadnej syntezy".

Dla Kąkolewskiego ta wizyta będzie jak kubeł zimnej wody wylany na jego ogromnie już popularną głowę. Pomyśli, że wielki reporter nigdy go już do siebie nie zaprosi. Jednak ich przyjaźń potrwa aż do śmierci autora "Na tropach Smętka" w 1974 roku.

"Otrzymałem od niego coś najważniejszego - otuchę" - powie Kąkolewski po latach. "Poznałem go w okresie, w którym szalenie ciężko było utrzymać niezależność. Wszyscy wstępowali do partii. Spotkałem Wańkowicza i jeszcze nie zamieniliśmy tysiąca słów, gdy zobaczyłem, że jest to człowiek wolny. Byłem bardzo samotny i nagle poznałem człowieka, który będąc wielkim puszczańskim zwierzęciem, żubrem czy turem, jest wolny. On się przebijał, deptał te krzaki, i wszystkie małe zwierzęta piszczały, kwiczały, ale uciekały przed nim. Nagle zobaczyłem, że nie jestem jakimś dziwakiem, który żyje bez oparcia, na swój koszt".

Kąkolewski przylgnął do Wańkowicza. Z tego kontaktu narodził się fascynujący wywiad rzeka "Wańkowicz krzepi" (Czytelnik, 1973). Po wielu miesiącach pracy reporter złożył książkę do autoryzacji. Tydzień później Wańkowicz zadzwonił: "Przysyłam sekretarkę z zatwierdzoną książką, przepisaną na czysto".

Gdy Kąkolewski zobaczył autoryzację, ogarnęła go wściekłość: "Nie poznawałem ani jednego miejsca. Biorąc z piskiem opon zakręty, popędziłem do Obór, gdzie przebywał Wańkowicz".

Reporter krzyczał: - Mówił pan co innego, a teraz zmienia!

- Nie chcę występować w rozmowie z kimś, kto zadaje głupie pytania - odparł niczym niezrażony Wańkowicz. - I mam prawo mówić, co mi się podoba.

Kąkolewski: "Usiedliśmy naprzeciw siebie, przy długim stole, do rokowań. Wszystko było protokołowane przez sekretarkę i nagrywane. Najcięższy impas wywołało złapanie ptaka z rezerwatu, upieczenie i zjedzenie go przez Wańkowicza. Zaproponowałem, by jego sprzeciw zamieścić w książce. Roześmiał się i zgodził".

Reporter jest królem życia. Jeździ po Warszawie z zawrotną szybkością, miewa kobiety, bywa w lokalach. "Nie stroniłem od bywania w towarzystwie ludzi, którzy lubią jeść i lubią pić. To był dar losu".

W pewnym momencie do słynnego w Warszawie nocnego lokalu Kamieniołomy przyprowadza młodszą od siebie o 16 lat dziewczynę o urodzie amerykańskiej gwiazdy filmowej Ali MacGraw.

To będzie miłość na całe życie.

Love story 

- Znałam go od dziecka, bo był synem mojej cioci, a siostry mojej matki - Joanna Kąkolewska ma dziś 69 lat i nadal jest piękna. Długie do pasa krucze włosy siwieją nad skroniami, związane gumką. Oczy czarne, na zdjęciach z czasów narzeczeństwa roześmiane, dzisiaj zasnute smutkiem.

Krzyś był jej młodzieńczą miłością. Barczysty, 176 cm wzrostu. Wypływał w morze na cztery godziny, aż do granicy zmęczenia.

- Zawsze był w moim życiu. Pamiętam, jak przeżywałam, że ma swoją stałą panią Hanię, maszynistkę, która pracowała w "Sztandarze Młodych". On miał wtedy 20 lat, a ja... cztery. Ale wiedziałam, że on się z nią nie ożeni, bo była już mężatką i miała dziecko. A Krzyś dzieci nie lubił. Mówił, że nie chce światu przysparzać niewolników. Wszystkie moje macierzyńskie uczucia przeniosłam więc na niego. Poza tym jego poziom życia to była mniej więcej jedna czwarta tego, na co mógł sobie pozwolić w stosunku do swojej rodziny jego ojciec, urzędnik bankowy, badający zdolności kredytowe. Wiedział, że nie zapewniłby takiego dzieciństwa swojemu dziecku. Bał się też innej rzeczy. Analizował życie dzieci sławnych ludzi i doszedł do wniosku, że te dzieci zawsze były zepchnięte na margines. Żyły w cieniu tego, co osiągnęli rodzice, i nie mogły tego przewalczyć.

A on nie chciał cienia dla swojego dziecka.

Joanna mieszka koło Suchedniowa. Kiedy ma 17 lat, jedzie z rodzicami nad morze. Stamtąd pisze do Krzysia liścik z prośbą, by ich odwiedził. Kończy słowem "czekam".

- Przyjechał od razu. Już wcześniej całowaliśmy się troszkę za długo jak na wizyty rodzinne. Moja mama czuła, że coś się kroi, ale pierwsza domyśliła się matka Krzysztofa. Kochała nas jednak oboje i chciała, żebyśmy byli szczęśliwi.

Ale bała się, że ten romans zepsuje jej stosunki z rodziną. Rodziców Joanny anonimowo powiadomił "życzliwy". Widywała ich przecież razem cała warszawska bohema.

Jej matka pisała do Krzysztofa: "Zostaw Joasię!".


Kąkolewski zbiera wtedy materiał do swojej słynnej książki "Jak umierają nieśmiertelni" (ukaże się w 1973). Mimo że ma wiele kobiet, na które Joanna do dziś mówi "wirażki" ("poderwane na deptaku na Nowym Świecie"), oświadcza jej się tuż po powrocie z USA. Nad wiadrem obierek po ziemniakach. "Po prostu stwierdził, że w tak prozaicznym momencie nie może dostać kosza. Działał przez zaskoczenie" - pisała Krystyna Pytlakowska, której w 1993 roku opowiedział o kulisach swojej miłości. Pytlakowska pisywała wówczas pod pseudonimem "Joanna Wiernik" do wścibskiego tygodnika "Wszystko o Miłości".

- To była taka miłość, jaka zdarza się właściwie tylko w filmach - mówi, kiedy odkopujemy zszywki gazety sprzed 22 lat. Tekst pod tytułem "Kobietę trzeba znać od dziecka" ilustrują trzy zdjęcia.

Na jednym Kąkolewski ma włosy do ramion, przytula Joannę, roześmiany, szczęśliwy. Wyglądają jak słynna para z "Love story" - Ali MacGraw i Ryan O'Neal. Film wszedł na ekrany w 1970 roku. Rok później Kąkolewscy wzięli ślub.

Ten ślub jest na drugim zdjęciu. Joanna ma na sobie błękitną bluzkę z długimi rękawami, angielskim haftem i bufkami, wpuszczoną do krótkich aksamitnych szortów, które odsłaniają jej zgrabne nogi. Krzysztof w garniturze. Towarzyszą im Stanisław Dygat, Kalina Jędrusik i Urszula Sipińska. Ale na ślubie byli też Melchior Wańkowicz i Kazimierz Kutz.

Joanna: - Bardzo zwracał uwagę na mój ubiór. Lubił, jak nosiłam krótkie spódniczki, ale większej golizny już nie. Uważał, że kobieta powinna być nienagannie elegancka. Sam potrafił wpiąć kwiatek w klapę marynarki. Nigdy nie palił papierosów.

Krzysztof Kąkolewski mówił o żonie, że pełni funkcję jego sekretarki. "Często uczestniczy w seansach z bohaterami. Poza tym ma masę kłopotu z korespondencją, umawianiem terminów, przepisuje pierwszą wersję tekstów. Prowadzi nasze dwa domy - warszawski i suchedniowski. Zajmuje się samochodem, wypełnia zeznania podatkowe, robiła nawet wino".

Nieśmiertelni 

To Dygat, z którym reporter był w wielkiej przyjaźni, mówi mu, że zabójstwo Wojciecha Frykowskiego i żony Romana Polańskiego Sharon Tate to wielki temat.

Kąkolewski pisze dwuczęściową opowieść pod tytułem "Jak umierają nieśmiertelni".

Pierwszą - w Polsce. Zaczyna tak: "W szkole filmowej w Łodzi obliczono, że Roman Polański był o dwa centymetry wyższy od Napoleona Bonapartego, i już wtedy wiedziano, że podbije świat".

A o Frykowskim: "Wojtek zmyślił siebie, był postacią literacką na długo, nim został opisany".

Po opublikowaniu w warszawskiej "Kulturze" pierwszej części w lipcu 1970 roku reportera okrzyknięto antysemitą, bo napisał, że Polański jest Żydem. Wszyscy rozmówcy, czyli Agnieszka Osiecka, Krzysztof Teodor Toeplitz, Zofia Nasierowska, Zofia Komedowa i Jerzy Wohl, przed publikacją wycofali z tekstu swoje nazwiska. Nie zrobił tego tylko reżyser Janusz Majewski.

Materiał do drugiej części, która dopełniła książkę, wydaną w 1973 roku, Kąkolewski zbierał już w USA. Obserwował tam proces Charlesa Mansona i jego bandy.

"Na początku lat 70. nie było łatwo wyjechać do Ameryki - mówił. - Bo zdarzało się, że ludzie decydowali się na pozostanie w USA, co nie podobało się władzom. Pojechałem tylko dzięki temu, że ktoś [prawdopodobnie Roman Bratny] za mnie zaręczył, że wrócę. Na drogę miałem 204 dolary i bilet do Kalifornii. Wyjeżdżałem z niepokojem, dlatego że za 204 dolary mogłem najwyżej zostać na lotnisku, zjeść kolację i wrócić".

Kąkolewski miał sporo szczęścia. Ogromnie pomógł mu przyjaciel Marka Hłaski, Krzysztofa Komedy, Wojciecha Frykowskiego i Sharon Tate. Reporter ukrył go pod imieniem Marek N.

Powie po latach: "Mieszkałem w pięknej posiadłości i denerwowali mnie co najwyżej ludzie, którzy co kilka dni czyścili basen. Hałasowali i budzili mnie rano. A tak całymi dniami pływałem w basenie, była kalifornijska zima, ale woda podgrzewana".

Książka, będąca próbą rekonstrukcji faktów i odpowiedzi na pytanie, dlaczego w willi Bel Air słynnego reżysera doszło do potwornej zbrodni, nie spotkała się w Polsce ze zrozumieniem krytyków. Kąkolewskiemu zarzucano kłamstwo, bo to przecież niemożliwe, by w domu Polańskiego urządzano orgie i brano narkotyki.

Reporter złamał tabu, pisząc o hipisowskich komunach i rozpasanym życiu amerykańskich gwiazd. Opisał przy tym zupełnie przypadkową i niepotrzebną śmierć wybitnego kompozytora Krzysztofa Komedy, którego kołysanka z filmu "Dziecko Rosemary" na zawsze zapisała się w historii kina. Vincent Bugliosi, główny oskarżyciel w sprawie Mansona, w swojej książce "Helter Skelter" nie potwierdzi rewelacji polskiego reportera, jakoby Frykowski był dłużnikiem narkotykowego gangu. A sam Kąkolewski po latach powie, że "to był reportaż o przeznaczeniu".

Czytelnicy docenią wysiłek reportera. Będą wycinali jego teksty, drukowane w odcinkach w "Kulturze". Nim wyszła książka (która kosztowała 20 zł), skopiowane wycinki sprzedawali na bazarach za 350 zł.


Idiota polityczny 

Kiedy dyrektorem Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce zostaje historyk, prof. Czesław Pilichowski, Kąkolewski zjawia się u niego z pomysłem napisania o gauleiterze Prus Wschodnich Erichu Kochu. Na co Pilichowski:

"Wie pan, co. On już siedzi w więzieniu, a tylu jest nieukaranych hitlerowców".

Kąkolewski sztywnieje. Nie wiedział o tym. "Niech mi pan wybierze nazwiska".

Pilichowski wybiera dwieście osób, a z tematem reporter biegnie do naczelnego "Kultury" Janusza Wilhelmiego. Ten dzwoni do historyka, czy to możliwe. Pilichowski potwierdza.

Jednak w 1970 roku Józef Cyrankiewicz podpisuje układ z niemieckim kanclerzem Willym Brandtem o nienaruszalności polskich granic na Odrze i Nysie i Kąkolewski ze swoją dociekliwością staje się dla polskich władz niewygodny. Wilhelmi zwodzi go z decyzją o zgodzie na pracę nad tematem. W końcu mówi: "Czy pan się nie obrazi, jeśli powiem, co myślę o panu? Pan jest idiotą politycznym". I wyrzuca go z pracy.

Pozwolenie na wyjazd do Niemiec i przeprowadzenie rozmów ze zbrodniarzami hitlerowskimi dostaje dopiero w 1973 roku od Gustawa Gottesmana, zastępcy redaktora naczelnego "Literatury", który proponuje mu pracę. Kąkolewski od trzech lat już całe dnie spędza w Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, przygotowując precyzyjną dokumentację. Adresy, nazwiska, akta procesu norymberskiego.

Z dwustu nazwisk wybiera dziesięć. Jedzie do Frankfurtu nad Menem i zatrzymuje się w hotelu Palace. Tam bierze do ręki książkę telefoniczną i szuka miejsc zamieszkania przyszłych bohaterów swojej książki. Niemal każdy z nich poświęci mu góra dwie godziny. Napisze: "Wybrałem tych, którzy nie boją się niczego, którzy na zawsze uniknęli kary. Ich wolność, pewność siebie, dobrobyt i szczęście uznałem za wyzwanie".

Zna niemiecki, ale woli, by nie wiedzieli o tym hitlerowcy. Korzysta z pomocy dwóch tłumaczy. Dzwoni, dopytuje, śledzi. Ta dokumentacja jest jedną z najbardziej zjawiskowych reporterskich dociekań w historii polskiego reportażu. Zanim w USA przepyta Hubertusa Strugholda (nazywanego tam "ojcem medycyny kosmicznej"), musi przebrnąć przez jego publikacje naukowe. Strughold w Dachau wykorzystywał więźniów do badań na symulatorze lotów, sprawdzając wpływ dużych wysokości na organizm człowieka. Wielu umierało w męczarniach. Jeśli przeżyli - byli zabijani po to, by podczas sekcji można było sprawdzić, jak wyglądają organy wewnętrzne po takich doświadczeniach. Heinza Reinefartha Kąkolewski pyta, czy znany jest mu przydomek "kat Warszawy".

 

- A czy panu jest znany fakt, że przewód sądowy w mojej sprawie trwał 20 lat i zostałem uniewinniony? - odpowiada mu generał SS.

Do Hansa Fleischhackera: "Przyjechałem tu, żeby przypomnieć panu 115 ludzi, których nazwisk nie znam, i jeśli pan ich nie zna, nikt nie dowie się, kim byli. Umarli anonimowo, ponieważ tak bywa w wypadku masowych doświadczeń nad zwierzętami" (Fleischhacker, profesor biologii i antropolog, w Auschwitz wybrał 115 więźniów, których następnie zamordowano, aby mogli stać się eksponatami w muzeum rasy w Strasburgu).

Jego dociekliwość powoduje wyrzucenie z pracy Alexandra Dolezalka, szefa planowania sztabu osadnictwa SS w Kraju Warty (dzisiejsze tereny od Łodzi przez Inowrocław, Poznań, aż po Kalisz), który zakładał wypędzenie Polaków i zasiedlenie tych terenów przez Niemców. Nigdy nie doczekał się kary, pracował po wojnie we władzach Ośrodka Studiów Ogólnoeuropejskich we Vlotho.

Fleischhacker na koniec rozmowy podał reporterowi rękę.

- Musisz się przyznać do podania mu ręki - mówi Kąkolewskiemu tłumacz. - Albo cię będą dalej czytać, albo nie. Jako tłumacz muszę ci jeszcze powiedzieć, co znaczy "Fleischha-cker". To facet, który zajmuje się ćwiartowaniem, siekaniem mięsa.

Małgorzata Szejnert: - Początkowo miałam żal do Kąkolewskiego, że zdecydował się opisać bezradność wobec wybranego przez siebie tematu. Bo te rozmowy na ogół kończyły się fiaskiem. Miałam wrażenie, że jest w tej książce coś nieprofesjonalnego: albo się zdobywa informacje, albo nie, i wtedy trzeba zrezygnować. Ale dzisiaj myślę, że przedstawił ważne świadectwo tej naszej bezradności wobec historii. To była wielka odwaga jechać do tych esesmanów. Odwaga podjęcia tej konfrontacji i odwaga narażenia się na niepowodzenie. To było godne podziwu.

Reportera interesuje tylko podróż w głąb człowieka. "Najbardziej się boję oporu bohatera, by nie okazało się, że nie może on unieść własnego losu". Chce dostrzec w hitlerowcach jakąkolwiek skruchę, poczucie winy. Ale nic z tego. Zostaje sam z własną bezsilnością.

Po latach powie: "Byli karierowiczami i patriotami - tak to rozumieli. Własna kariera zbijała się im w umysłach z interesem Niemiec".

Baśnie 

Za książkę "Co u pana słychać?", którą Kąkolewski dokumentował przez dziewięć lat, spadają na niego gromy. Po trosze przyczynia się do tego Jerzy Ambroziewicz z telewizyjnego programu "Forum", który konfrontuje reportera z licznym zespołem dziennikarzy i pisarzy. Kąkolewski zostaje oskarżony o zdradę i propagowanie zbrodni nazistowskich, publicznie napiętnowany (w programie bronił go Wańkowicz).

Kąkolewski: "Doszedłem do wniosku, że moja rola jako człowieka piszącego po polsku jest skończona".

 

Książka doczeka się wielu wznowień, ale tłumaczeń już nie. Włoski tłumacz zapyta, czy rozmowy są autoryzowane. Nie były. Nie ukażą się więc w przekładzie. Niemcy będą tłumaczyć nieoficjalnie, a po kraju rozejdą się kopie.

Rozpocznie się też powolny proces izolacji Kąkolewskiego. Z wybitnych książek non-fiction reporter opublikuje jeszcze "Baśnie udokumentowane" (1976).

Mariusz Szczygieł: - To dzięki Kąkolewskiemu zostałem reporterem. Trafiłem na te "Baśnie", mając 12 lat. Myślałem, że to bajki, a to były reportaże, i to tak wciągające, że nie byłem w stanie się od nich oderwać. Każda z tych historii była jak "Dziecko Rosemary" Polańskiego, tajemnicza, zaskakująca, pełna napięcia. On pokazał, że w Polsce, w willach na Saskiej Kępie, ale i w blokach na Woli, mogą dziać się takie historie jak w nowojorskim apartamencie bohaterów filmu Polańskiego.


W "Baśniach" pojawi się wstrząsający reportaż o Franciszku Gajowniczku, zatytułowany "Jak pan żyje", który jest właściwie rozmową z więźniem Auschwitz, za którego życie oddał ojciec Maksymilian Kolbe. Ale pytania Kąkolewskiego są osobnym reportażem. Powie: "Ofiara ojca Kolbego była bezwarunkowa, nie zobowiązywała pana do niczego, nawet do tego, by pan żył uczciwie. Ofiara okazała się wzajemna. Pan był konieczny dla świętości ojca Kolbego. Teraz pan cierpi. Trudno to wszystko do końca zrozumieć. Ale jesteście połączeni, przykuci do siebie, bliźniacy świętości. Pan staje się odbiciem, obrazem, podobizną tamtego, żywą rzeźbą. Dlatego wielu ludzi nie traktuje pana jak żywego człowieka".

Hanna Krall: - Jego tekst o Gajowniczku to najlepszy reportaż w całej historii polskiego reportażu.

Emigrant 

W 1981 roku Jerzy Putrament wyrzuca Kąkolewskiego z tygodnika "Literatura". RSW "Prasa", będąca hegemonem na rynku wydawniczym, zakazuje druku jego tekstów. Od tamtej pory aż do śmierci reporter pozostanie bezrobotny.

Kąkolewski był w trakcie kilkumiesięcznej już dokumentacji diaspory hitlerowskiej w Ameryce Południowej. Chciał dotrzeć do esesmanów, którzy tam uciekli. "Nie zadałem pytań Wagnerowi, ukrywającemu się w Brazylii zbrodniarzowi hitlerowskiemu, katowi Sobiboru. Miałem zapewniony z nim kontakt. Przepadło na zawsze".

Izolacja reportera z każdym rokiem zaczyna się pogłębiać. Joanna Kąkolewska w wywiadzie dla "Lampy": "Kontroler [okupacyjny kolega reportera], polski oficer z ramienia radzieckiego wywiadu, powiedział: Krzysiu, trudno. Wymsknąłeś się. Pewna liczba ludzi już się o tobie dowiedziała. To są twoi wielbiciele. Ale teraz robi się wszystko, żeby w ten zamknięty krąg nikt nowy się nie dostał. W stanie wojennym, będąc na emeryturze, dyrektor Domu Książki opowiedział nam, jak zamawiali Co u pana słychać?. Wtedy wielkość nakładu określał Dom Książki. Mieli zamówienie na 120 tys. pierwszego wydania do sprzedaży. Przekazują do Komitetu Centralnego te informacje, a ci skreślili na 20 tys.".

Kąkolewski zaszywa się w domu w Suchedniowie. Nie przystaje do opozycji lat 70. i potem 80. Mówi: "Dawałem sobie radę, nie opowiadając się po stronie komunistów, ale także nie miałem zamiaru należeć do żadnej opozycji. Uważałem, że człowiek piszący nie musi działać". Pisze opowiadania i powieści. Już jego wydana w 1969 powieść kryminalna "Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię" zostaje sfilmowana. Zawsze marzył o fikcji. Uwielbiał Hemingwaya i Capote'a. Mawiał, że beletrysta żeruje na swoich nędzach, a reporter na cudzych. Swoje nędze też lubił wykorzystywać. Wiele cech autobiograficznych będzie więc nosiła jego powieść "Mięso papugi" wydana w 1997 roku.

Joanna Kąkolewska: - Fiszki, tysiące karteczek w kopertach, które potem układał w ciąg, najczęściej na swojej trzymetrowej kanapie. A w Suchedniowie - na fortepianie. To były jego pomysły. Gotowe zdania. Nosił przy sobie notatnik i ołówek i zapisywał wszystko, co mu przyszło do głowy.

Po roku 1989 napisze 15 książek. Osiem z nich ukaże się w oficynie von Borowiecky.

Nigdy nie korzystał z komputera, zawsze pisał na maszynie. Maszynopisy oddawał maszynistce, a potem wydawcy. Powie: "Wydawnictwa von Borowiecky rzeczywiście nikt nie zna, nikt nie wie, gdzie oni sprzedają książki. To jak wyrok śmierci za życia, nie tylko dla autora, ale i dla całej jego pracy". Dlaczego wydawał właśnie tam?

Joanna Kąkolewska: - A kto by mu wydał? Ostrzegano go, że ten wydawca to dziwna osoba, ale nie miał innych możliwości. Był bezradny.

Małgorzata Szejnert: - Byłam u niego w drugiej połowie lat 80. i miałam wrażenie, że zamyka się przed światem zewnętrznym. Pokój, w którym rozmawialiśmy, był prawie ciemny. Duże okna zasłonięte ciężkimi storami. Rozmowa była ostrożna. Bałam się, że mogę go czymś dotknąć, urazić. Wyczuwałam jego drażliwość. Potem przeczytałam, co o sobie powiedział - że czuje się w Polsce emigrantem. Najpierw wielu ludzi przejęło reguły, zręcznie narzucone przez komunizm, a potem zręcznie przejęte przez pseudokapitalizm. I on wśród tych ludzi czuje się obco. Powiedział jeszcze przenikliwe zdanie, że orłem naszych czasów jest bocian. Odsunął się. Ten jego wybór sprawił, że umarł dwa razy.

Nikt o nim nie pamiętał, nikt nie cytował.

Max Fuzowski napisze w "Newsweeku" w 2010 roku: "Gazeta Wyborcza atakowała go za książkę o pogromie kieleckim ["Umarły cmentarz", 1996], w której przypisywał jego organizację NKWD. Wtedy przypięto Kąkolewskiemu łatkę skrajnego prawicowca i próbowano pomawiać o antysemityzm. Ale i środowiska prawicowe nie uznały go za swojego. Szczególnie gdy został oskarżony o tworzenie raportów z zagranicznych podróży dla komunistycznego MSW".

Reporter odpowie mu, że kończy na ten temat książkę "Za lustrem lustracji".

Przez całe życie spierał się z Bogiem o jego istnienie (napisał nawet opowiadanie "Boże, spraw, byś istniał"), pod koniec życia odzyskał wiarę. Bywał w TV Trwam, w Radiu Maryja, ale przestał, gdy ojciec Rydzyk poparł braci Kaczyńskich.


 

"Wcześniej ojcom powiedziałem, że nie powinni popierać żadnych partyjek".

Był niczyj. 

Profesor Wiktor Osiatyński, który pracował z Kąkolewskim w "Kulturze", przyznaje, że "to był bardzo życzliwy, ciepły, serdeczny i przyjazny człowiek, dopóki ktoś był w niego bezgranicznie wpatrzony".

Szedł wypracowaną przez siebie drogą. Odwiedzał bohaterów w domu, żeby zobaczyć, "jak ten człowiek mieszka, jaki ma typ lodówki, jaki zamrażalnik, jaki bukiet kwiatów stoi na stole", ale na wielogodzinne rozmowy spotykał się na neutralnym gruncie albo zapraszał do siebie.

Analizował, że reporter poszukuje tego, czego sam nie ma w życiu. Reportaż "to jak gdyby dopełnienie pewnych pustek i niemożliwości, które powstają w naszym życiu. Jako ludzie piszący reportaże możemy to coś, odjęte naszemu życiu, poznać w losach innych ludzi".

Kąkolewo 

Jest 31 maja. Joanna Kąkolewska pozwala mi zobaczyć azyl męża. Na biurku reportera stara maszyna do pisania, przedwojenne pudełko do przechowywania taśmy, rodzinne fotografie, zdjęcie żony i tabliczka z napisem "Kąkolewo".

Świat, do którego uciekł i w którym umarł.

Mnóstwo książek. Wszystkie w środku mają podkreślone zdania. Na wewnętrznych obwolutach wypisane ołówkiem w kolumnach numery stron, które interesowały czytającego.

Bo "trzeba iść aż do absurdu, do końca w dokumentowaniu danej rzeczy, a później idzie się w przeciwnym kierunku - aż do obłędu wyrzucania wszystkiego. Dopiero kiedy się pójdzie do końca w obu kierunkach, tekst jest wartościowy".

Żadnej szafy pancernej na archiwum, tylko taka na zamówienie i wymiar, a w niej cała reporterska dokumentacja. Pod biurkiem pudełko, w którym ciasno ułożone spoczywają koperty z setkami małych karteczek. Niezrealizowane pomysły. Każda koperta oznaczona tytułem, na przykład "Zjazd na wesele", "Przeszłość nie nadeszła", "Natrętny fotograf".

Materac, poduszka, wgłębienie po śpiącym.

- Co ty zrobisz, jak ja umrę? - pytał żonę.

- Ja też umrę.

- Nie możesz, musisz się przecież tym zająć - pokazywał na swoje szafy.

Joanna Kąkolewska: - Nie wstawał od Bożego Narodzenia. Spał na podłodze, bo bolał go kręgosłup. Nie skarżył się, ale czuł się uśmiercony cywilnie. Zrezygnował z pracy na Wydziale Dziennikarstwa UW, gdzie przepracował 40 lat, bo płacono mu 500 zł za pół etatu.

Mówił: "W skali Uniwersytetu nawet pani, co robi herbatę, zarabia 700 czy 900 zł".

I jak w Księdze Hioba: znikąd pocieszenia.

"Mam wrażenie - mówił - że nadszedł czas kłamstwa i bezczelności. Bezkarność powoduje niesłychane odkształcenie, można napisać, co się chce, można więc każdego opluć i nie ma na to żadnego sposobu. Dziennikarze już nawet nie pełzną, bo szlachetnie pełzną węże, oni już tylko chodzą na czworakach". Niektórych dziennikarzy, nawet tych, którzy wyrośli spośród jego uczniów, nazywał "bandytami słowa".

- Kto w ostatnich latach przyjaźnił się z Krzysztofem Kąkolewskim? - pytam wdowę.


 

- Oprócz mnie właściwie już nikt.

- A co było przyczyną śmierci męża?

- Jak się nie zbiera owoców swojej pracy przez całe życie, to bardzo ciężko żyć. On, proszę pani, umarł ze smutku.

Dziękuję Joannie Kąkolewskiej, że spotkała się ze mną mimo żałoby.

3 czerwca Krzysztof Kąkolewski spoczął na wojskowych Powązkach w Warszawie

Cytaty pochodzą z książek Marty Sieciechowicz "Potwór z Saskiej Kępy", Barbary Stanisławczyk "Kąkolewski bez litości", Marka Millera "Reporterów sposób na życie", wywiadów Pawła Gołoburdy dla "Lampy" oraz książek Krzysztofa Kąkolewskiego

 

 

Duży Format, 18 czerwca 2015

bottom of page