top of page

Wielka miłość

On prawie zabił, ona prawie nie żyje.

 

Matka Marcina krzyczała do mnie w sądzie: "Pani! Ratuj mi syna!". A co ja mogłam? Przecież nie powiem, że Majka się sama zamordowała .

 

 

Grudniowa noc. Zimno. Maja Buczek wraca do domu z andrzejkowej imprezy. Mieszka na obrzeżach Wrocławia. Trochę wypiła. Jest głodna. Matka śpi na górze, w kuchni został garnek zupy. Odpala gaz, szykuje talerz. Pukanie.

- Co tu robisz, Marcin?

- Wpuść mnie.

Marcin, chłopak Majki, przyjechał za nią z miasta taksówką. Na stole stanął drugi talerz. Podobno rozmawiali. Podobno Majka nie zmieniła zdania. Już nie będę z tobą, powtarzała, nie będę. Znali się 11 lat. Byli razem przez osiem.

Marcin chwycił najdłuższy nóż. Ze stojaka na stole. Te kurewskie noże, powie potem matka Mai, wszystko przez te kurewskie noże.

Uderzał w klatkę piersiową, brzuch, szyję, nogi. Nie krzyczała, bo nie obudziła matki. Zasłaniała się tylko rękami. Matkę obudziło dopiero przeciągłe charczenie: Mamooo, mamo.

Matka: - Schodzę, a ona słania się w drzwiach. Wszystko zakrwawione. Zadzieram sweter do góry, a tam trzy wielkie dziury. Jezus Maria, pomyślałam, przecież tu gdzieś jest serce.

Nie będzie żyła 

1 grudnia 2004 roku. Maja traci cztery litry krwi. Policja, pogotowie, szpital. Operacja. Lekarka wychodzi do zrozpaczonej matki po kilku godzinach: - Raczej nic z tego nie będzie.

Nie. Nie Maja. To lekarki "nie-będzie-żyła" omija Ludwikę Buczek powoli, nie dociera, nie zagnieżdża się w jej głowie. Przez trzy tygodnie na intensywnej terapii matka trzyma więc córkę za rękę. I patrzy, jak lekarze "dają jej szprycę za szprycą".

W końcu Maja otworzy oczy, ale będzie już innym człowiekiem.

Ludwika: - Nie ruszała rękami, nogami. Powtarzała tylko: ja żyję. Niestety - w ogóle mnie nie poznawała. Ty jesteś moją mamą? - pytała w kółko. - Tak, ja jestem, Maju, twoją mamą. - A gdzie jest ta pani, co tu była? Odpowiadałam, że to ja. Przecież to ja.

Wędrówka po szpitalach: oddział chirurgii klatki piersiowej (żeby Maja doszła do siebie), neurologii (żeby zbadać, co w mózgu). Tomograf pokazuje zaniki korowo-podkorowe, czyli mózg Mai zachowuje się jak przy chorobie Alzheimera. Lekarze dawkują psychotropy. Jedne ją nakręcają, drugie usypiają. Po kilku tygodniach medycyna przestaje posuwać się do przodu, więc matka zabiera córkę do domu.

Ale Maja nie wie, kim jest. Nie umie już nazywać świata. Co to takiego telewizja, fotel, stół, chleb. Miłość. Jak ułożyć puzzle, klocki. Trzeba ją ubierać i myć. Kiedy po kilku miesiącach zaczyna chodzić, wącha kwiatki na kuchennych kaflach. Matkę rozpoznaje po pół roku. Karmiona łyżeczką do herbaty, całymi dniami siedzi nieruchomo w jednym miejscu. Jak przydrożny świątek wyrzeźbiony w drzewie.

Ludwika: - W wieku 25 lat została noworodkiem.

 

Przepraszam raz jeszcze 

Pierwszy list, jeszcze z aresztu śledczego, Ludwika odbierze dwa miesiące po tragedii, pod koniec stycznia 2005:

"Wyrażam wielkie ubolewanie, że w taki sposób zakończył się jedenastoletni okres znajomości z Mają - napisze Marcin. - Bardzo trudno jest mi ubrać w słowa to, co teraz czuję. Pisząc ten list, mam oczy pełne łez. Nie potrafię w żaden sposób wytłumaczyć naszego całkowitego zaczadzenia umysłowego z tamtej nocy. Niestety, czasu nie da się cofnąć i muszę jakoś z tym wszystkim żyć. Przepraszam raz jeszcze za wszystko.

PS. Chciałbym panią zapewnić, że zawsze może pani liczyć na wsparcie moich rodziców, gdyby tylko takie okazało się pomocne i możliwe - proszę nie żywić do nich urazy, bo to wspaniali ludzie, którzy przeżywają tę tragedię tak samo jak pani".


Rodzice Marcina co miesiąc przysyłają matce Mai 500 złotych. Przez rok. Potem nagle przestają.

Nie mój syn 

30 grudnia 2006 roku w Sądzie Okręgowym we Wrocławiu, III wydział karny, sędzia Lidia Hojeńska czyta z wokandy:

"Oskarżam Marcina B., że działając w zamiarze bezpośrednim pozbawienia życia Mai Buczek ugodził ją wielokrotnie nożem, powodując obrażenia w postaci trzech ran kłutych klatki piersiowej, rany kłuto-ciętej szyi, prawego przedramienia, lewej ręki. Uznaję Marcina B. za winnego i wymierzam mu karę 11 lat pozbawienia wolności".

Sędzia wyliczy całą krzywdę Mai: uszkodzenie tętnicy piersiowej, worka osierdziowego, prawego przedsionka serca, płata środkowego płuca, krwotok do jamy opłucnej i zatrzymanie krążenia.

Zapyta matkę: - Czy pani kiedykolwiek przeczuwała, że dzieje się coś niedobrego, co mogłoby doprowadzić do takiej tragedii?

Ależ skąd! Ludwika bardzo lubiła Marcina. Zawsze "dzień dobry, co słychać". Sympatyczny, uprzejmy. Z dobrego domu. Matka - matematyczka. Ojciec też nauczyciel, szef wojewódzkiego kuratorium oświaty. Kiedy zadzwoniła do niego tamtej potwornej nocy, krzyczał do słuchawki:

- To niemożliwe! Nie mój syn!

Ludwika: - Poznali się w niemieckojęzycznej klasie XIII LO we Wrocławiu. Majka zdolna od małego: pianino, gitara, taniec, języki. Wygrywała olimpiady z polskiego i niemieckiego. Z czasem pokochała żeglarstwo. Z Marcinem spiknęli się w klasie maturalnej. Ze względu na to, że Majka dostała trzecie miejsce w olimpiadzie polonistycznej, mogła sobie wybrać uczelnię. I wybrała Uniwersytet Jagielloński (polonistykę, potem zaczęła też germanistykę). Marcin poszedł na Akademię Ekonomiczną (dziś Uniwersytet) we Wrocławiu. Cały czas utrzymywali kontakt. On jeździł do Krakowa (gotowałam, robiłam przetwory, wałówkę zawoziłam mu na dworzec, traktowałam jak syna). Ona przyjeżdżała tu. I przez tych kilka kolejnych lat byli razem.

W sądzie więc Ludwika powie, że nic nie zapowiadało katastrofy. Jeszcze rok wcześniej Marcin obejmował Majkę na pogrzebie jej ojca. Na zdjęciach widać, jak oboje płaczą.

Zjeździli wspólnie kawałek świata. Krym, Francja, Anglia. Popłynęli razem na Karaiby.

- Majka powiedziała mi, że pożyczyła mu na tę wyprawę 6 tysięcy. Miała też podejrzenia, że on ją zdradza, rozmawiałyśmy o tym - mówi matka. - Jak wrócili, to już wiedziałam, że się rozstali. "Wiesz, mamo, to, że się rozeszliśmy, nie znaczy, że nie możemy ze sobą rozmawiać".

Rok później się na nią rzucił.

Nie dostanie ani grosza 

Sierpień 2014. Ludwika Buczek, lat 63, głos podniesiony. Wyrzuca z siebie słowa gwałtownie, jakby toczyła z nimi walkę:

- Mai nie ma. Zostało tylko ciało. Zamordował mi dziecko. Aż do serca tym nożem doszedł. Jego matka krzyczała do mnie w sądzie: "Pani! Ratuj mi syna!". A co ja mogłam? Przecież nie będę mówiła, że Majka się sama zamordowała. Nie będę go bronić!

Cztery miesiące przed tą rozprawą przychodzi list od Marcina:

 

"Szanowna Pani Ludwiko,

Zwracam się do Pani z uprzejmą prośbą o to, aby zaprzestała Pani domagać się od mojej mamy jakiejkolwiek pomocy finansowej. Chciałbym przypomnieć pani, że moja mama nie jest stroną w sprawie, i wszelkie Pani roszczenia winny być kierowane pod moim adresem. Moja rodzina zawsze będzie po mojej stronie, więc jeśli zdecydowała się Pani na wynajęcie adwokata i walkę o jak najwyższy wyrok dla mnie, to jednocześnie nie może Pani liczyć na wsparcie finansowe mojej rodziny!

Trzeba być naprawdę wyrachowaną osobą, żeby prosić moich rodziców o pieniądze (rzekomo na Maję) i opłacać za nie adwokata, który domaga się dla mnie surowej kary. Jeśli próbuje się kogoś zniszczyć (w imię sprawiedliwości oczywiście), to nie należy oczekiwać od jego rodziny żadnej pomocy - to chyba logiczne, co? Dopóki nie wyjdę z więzienia, nie dostanie Pani od mojej rodziny złamanego grosza, a ode mnie jedynie tyle, ile tu zarabiam. Ubolewam nad Pani sytuacją, współczuję bardzo Mai i wierzę, że wszystko jeszcze się wam jakoś ułoży.

 

To miało wyglądać inaczej. Wystarczyłaby odrobina dobrej woli".


Kiedy więc sąd zapyta Ludwikę Buczek, jakiej chciałaby kary dla oprawcy swojej córki (prokurator żądał 15 lat), a jego matka krzyknie: "Ratuj mi syna!", kobieta odpowie polubownie: jaką sąd da.

- Adwokat był na mnie zły. Ale pomyślałam: Ludwika, daj sobie spokój. Wyjdzie, będzie pomagał.

Nie ma ławki 

Marcin pracuje w więziennej bibliotece. Żali się Ludwice:

"Nie otrzymuję żadnych informacji z zewnątrz, nie mam widzeń z rodziną, odwiedza mnie jedynie adwokat, więc proszę sobie wyobrazić, jak jest mi tu w areszcie ciężko samemu, mając ciągle przed oczami tę tragedię, o której ciągle myślę".

Zarabia 250 złotych, z czego 100 wysyła matce Majki.

Ludwika: - I ja się z tych 100 złotych cieszyłam. Ale to było przez dwa lata. Potem już niestety nic.

W tym czasie toczy walkę z mózgiem Mai, żeby oddał jej córkę. Na początek odstawia leki psychotropowe, którymi Majkę karmili lekarze. Potem zaczyna powrót do jej dzieciństwa. Lekcje gry na pianinie (zatrudnia jej dawną nauczycielkę), na gitarze (pana, który Majkę uczył przez sześć lat), niemiecki, angielski, taniec.

Zabiera córkę do Krakowa pół roku po "śmierci". Do przyjaciół ze studiów, profesorów germanistyki, polonistyki (m.in. Ryszarda Nycza, kierownika Katedry Antropologii i Badań Kulturowych, którego Maja uwielbiała). Do tej młodości, co, jak w Piwnicy pod Baranami, "z czasu kpi i nie ustoi w miejscu zbyt długo".

- Mamo - powie Majka, wchodząc na podwórko wydziału polonistyki, zawsze pełne gołębi. - Tu była ławka. Nie ma ławki.

I nic więcej.

- Mieszkałam u jej koleżanek, tułałam się, bo miałam nadzieję, że może coś zaskoczy. Wszyscy wiedzieli, co się stało. Mówili: pani Ludwiko, to nie Maja. Nie ma Mai.

Matka starała się utrzymywać kontakt z przyjaciółmi córki. Wpadali czasem nocą z Krakowa, pobyli w dzień i wracali do swojego świata. Z czasem coraz rzadziej i rzadziej.

Ludwika: - Pamiętam, jak razem tłukłyśmy się osiem godzin pociągiem do Rzeszowa na wesele jej serdecznego kolegi. Zapraszałam ich na urodziny Majki. Bywali znajomi z liceum. W końcu towarzystwo pozakładało rodziny. Maja została sama.

Nie ma honoru 

Maja ciągle przegląda zdjęcia, żeby przypomnieć sobie ten świat, którego była częścią. Ale jej pamięć jest już tylko pamięcią matki. "Byłaś, Maju, śliczna i bardzo zdolna. Miałaś robić doktorat na polonistyce. Chciałaś zostać tłumaczem przysięgłym z niemieckiego. Pamiętasz?".

Ludwika się nie poddaje. Zabiera ją do Filharmonii, Ogrodu Botanicznego, zoo, na "kaweczkę do muzeum". Tylko do teatru nie, bo Majka "nie trzyma tematu". Jadą razem na sylwestra, wycieczki po Dolnym Śląsku. A to wszystko kosztuje. Ludwika stara się pracować, bo dostaje na Majkę od polskiego państwa 153 złote w ramach świadczenia z opieki społecznej. Prowadzi więc skup złomu (po nieżyjącym mężu), płaci za opiekę nad Mają studentkom. Z czasem pieniądze się kończą, więc zostawia Maję w domu samą. Termos, kanapki, córka na tarasie wpatrzona nieruchomo w przestrzeń. Kota oddaje sąsiadom, bo grzebie Majce w jedzeniu. Przenosi na zewnątrz domu zawór gazu na wypadek, gdyby odkręciła.

Mówią jej ludzie: oddaj do zakładu.

- Ale jak ja mogę oddać swoje dziecko? - pyta i co dwie godziny wraca z pracy sprawdzić, czy Majka siedzi w tym samym miejscu.

 

Siedziała.


Ludwika wysyła listy do matki Marcina. Obiecali pomóc, a zostawili ją ze wszystkim samą. Ich 500 złotych przestało ją wspierać. Już nie ma siły. Płacze w poduszkę. Na dodatek Marcin pisze z więzienia, że "urządziła przedstawienie" i dlatego sąd zasądził mu 11 lat. Nie wytrzymuje. "Pani wie, że Marcin zabił i Maję, i mnie. Na kolana, przestępco!" - krzyczy w liście do jego matki. "I dziękuj, że nie masz dożywocia. 20, a nawet 15 lat, których domagał się prokurator".

Ale matka Marcina po rozprawie, na której sąd wymierzył jej synowi 11 lat więzienia, nigdy się do Ludwiki nie odezwie.

Niedoszły zięć napisze jej, że to śmierć ojca "w znacznym stopniu zmniejszyła domowy budżet".

Ojciec nie wytrzymał. Umarł na zawał.

Marcin: "A tak swoją drogą, czy ktoś w waszej rodzinie wie w ogóle, co to jest honor? Jestem osobą całkowicie odpowiedzialną i dorosłą, i nie pozwolę nikomu spłacać moich długów".

Nie ma pamięci 

Majka ląduje kilka razy w szpitalu psychiatrycznym. Ma epizody manii, jest agresywna, bije matkę, krzyczy. W szpitalu trzeba ją przywiązywać do łóżka pasami. Jeśli mówi - powtarza w kółko to samo. Wpada w zaklęty krąg, z którego nie umie wyjść. Powoli dociera do niej, że kiedyś była kimś innym, i nie akceptuje siebie takiej, jaką "stworzył" ją Marcin.

Ludwika musi ją ubezwłasnowolnić, żeby wystąpić o odszkodowanie i rentę.

Przysięga sobie, że póki żyje, zabezpieczy warunki życia córki.

Biegli odwiedzają Maję kilka razy. Mówi im: chodzę na spacery, słucham Janerki, Beethovena, gram na pianinie, na gitarze. Na pytanie, co jadła, początkowo pyta matkę: co dzisiaj jadłam, mamo? "Po czym podaje, że zupę mleczną, ciastka jadłam".

Biegli odnotowują: "Kontakt słowny utrudniony, wypowiedzi często nie na temat, dygresyjne, skłonna do monologowania, skracania dystansu wobec biegłych. Uwaga skupiana z trudem, słabo przerzutna, męczliwa. Pamięć - szczególnie świeża - zaburzona, intelekt obniżony".

Konkluzja brzmi: "Maja nie jest zdolna do odtworzenia faktów i udziela odpowiedzi po to, aby odpowiedzieć rozmówcy, a nie dlatego, że zna odpowiedź".

Biegli podpisują się pod ubezwłasnowolnieniem.

Teraz Maja staje się Ludwiką.

Matka ładuje w nią nieskończone ilości jajek ("żółto pomaga na pamięć - w nim jest wszystko"). W końcu po podwórku ich domu zaczyna biegać 30 kur, bo jedno jajko kosztuje złotówkę. Za drogo. Ludwiki nie stać. Chodzi z córką na akupunkturę, hipnozę, żeby cokolwiek z jej pamięci wydobyć.

- Czego ja nie robiłam! - mówi. - Na przykład lanie wosku nad głową. Taka stara metoda. Podgrzewa się w garnku wosk i przelewa do drugiego garnka nad głową chorego. Że bzdety? Ja wierzę w czarodziejskie leczenie. Szamani tak leczyli. To ponoć wyrównuje pracę mózgu, uspokaja ducha i ciało. Maja jest jakby uwięziona w swoim ciele. Lada moment z tego wyjdzie. Cały czas na to czekam.

Nie ma ułaskawienia 

W 2008 roku Marcin wysyła list z prośbą o ułaskawienie do prezydenta RP (był nim wówczas Lech Kaczyński). Ale najpierw decyzję musi zaopiniować sąd. Marcin przedstawia więc sądowi popierające jego prośbę listy napisane przez kardynała Henryka Gulbinowicza, ówczesnego szefa dolnośląskiej "Solidarności" Janusza Łaznowskiego i byłego wojewodę Krzysztofa Grzelczyka.

Ludwika Buczek: - Nawet nie wiedziałam, że będzie sprawa o ułaskawienie. Dopiero jakaś kobieta z sądu przypadkiem do mnie zadzwoniła. Przyznam, że mnie zatkało. Poszłam na tę rozprawę i nie patrzyłam - sędziowie, nie sędziowie. Wrzeszczałam na sali. Nikt mi słowa nie powiedział. Nie dostał ułaskawienia. Ale i tak wyszedł po 6,5 roku z 11 zasądzonych. A pisał mi, że nie mam honoru razem ze swoją całą rodziną. On mi zamordował dziecko, a ja nie mam honoru?! Zwariował chłopak.

Kiedy Majka kolejny raz ląduje w szpitalu psychiatrycznym, jedna z pielęgniarek podpowiada umęczonej matce, że może na kilka godzin zostawiać ją w Środowiskowym Domu Samopomocy w podwrocławskim Ratyniu. Tam się nią zajmą.

- Pomogła mi załatwić miejsce i w ten sposób Majka zaczęła wychodzić z domu.

Tu Maja poznaje Beatę. Beata skończyła polonistykę, uczyła w szkole, ale w ŚDP pracuje z ludźmi niepełnosprawnymi. Robi zapiski: "Gdy pierwszy raz zobaczyłam Maję, uderzyła mnie jej uroda i jednocześnie inteligentny wyraz twarzy. Kundera napisał: >>los człowieka często kończy się na długo przed śmiercią<<. Dziewczyna żyje wspomnieniami, które przekazała jej mama. Praca w Anglii, Karaiby, klimatyczny Kraków. Nie wiem, czy to była wielka miłość. Zadał ciosy w afekcie. Celował w samo serce. Tydzień w śpiączce, niedotlenienie mózgu. Rzeczywiście, życie mogło się w tym momencie skończyć. Ale ono trwa. Walcz, dziewczyno".

Dzięki Beacie Majka zostaje wolnym słuchaczem na polonistyce. Ta, "która miała zacząć robienie doktoratu". Maja praktykuje też w archiwum Biblioteki Uniwersyteckiej. Porządkuje książki, układa alfabetycznie. Stara się pracować.

- Już jeździ sama tramwajem. Kto by pomyślał! - cieszy się matka.

Jeździ więc do miasta, żeby jakoś oswoić samotność. Czasami w jakimś lokalu porozmawia po niemiecku. Ma wielką potrzebę kontaktu z ludźmi. Ale ludzie widzą, że coś jest z nią nie tak. Że się ciągle powtarza, gubi wątek. Zapomina.

Z niektórych wypraw wraca bez telefonu komórkowego. Są tacy, którzy w ten sposób wykorzystują jej niesprawność.

Spotkałam Marcina 

Do pokoju wchodzi nieśmiało. Jest wysoka, szczupła. Ma piękne, kształtne usta. Bardzo ładna.

- Co bym powiedziała Marcinowi? To dobre pytanie. Co bym mu powiedziała? Pierwsze słowa do Marcina? Jakie byłyby moje pierwsze słowa? Nie od razu atak: dlaczego mi to zrobiłeś. Może, że jego ojciec nie żyje? Co ja bym mu powiedziała? Nie mam pojęcia. To przecież zbrodniarz. Bandyta.

Maja wie, że sąd zasądził jej w 2013 roku 300 tysięcy odszkodowania i 1,7 tysiąca złotych miesięcznej renty. Wie też, że Marcin od lat nic nie płaci. Wciąż jest zdana tylko na matkę i siostrę (z dwójką dzieci, po rozwodzie, bez alimentów).

Ewa (siostra Mai): - Dla mnie dzisiaj kontakt z Majką jest przerażający. Nie czuję, żeby to była moja siostra. Nie ma z nią normalnej rozmowy. Ona się emocjonalnie zamyka. Gdzieś w podświadomości wie, że powinna żyć jak normalny człowiek. Ale nie może i nie potrafi.

Ludwika spotyka Marcina przez przypadek, w galerii handlowej. Jest w szoku. Nie wie, jak się zachować. Ale Marcin jej nie unika, chociaż rozmowa się nie klei. Zostawia swój numer telefonu.

- Nikt mnie nie powiadomił, że on wyszedł z więzienia - Ludwika nie za bardzo umie określić, co się czuje w takiej chwili. Strach? Złość? Nienawiść? - Nic się nie zmienił. Może jest trochę bledszy. Powiedział, że pomoże Mai. Zadzwonił. Spotkaliśmy się. Chciał, żebym skapitalizowała rentę, czyli określiła, ile w sumie on musi Majce zapłacić do jej 80. roku życia. Dwa? Trzy miliony? Zapytałam, czy zapłaci cokolwiek. Zgodził się. To poszłam z Majką jeszcze raz na hipnozę. Zadzwoniłam do niego, spotkaliśmy się. Mówię: Marcin, to kosztowało 1000 złotych. A on na to, że nic mi nie da, dopóki nie skapitalizuję tej renty. Wyszłam z płaczem.

To się nie odstanie 

Luty 2015. Marcin w końcu odbiera telefon (przez kilka miesięcy nie podnosił słuchawki). W rozmowie jest uprzejmy, nie unika trudnych pytań. Nie. Nie założył rodziny. Mieszka z matką.

Mówi, że gdyby tę rentę można było skapitalizować, czyli podsumować, ile ma do zapłacenia, i gdyby dostał na to trzy, cztery lata, mógłby te pieniądze zarobić.

- Rentę Mai, te 1,7 tys. miesięcznie, płaciłbym. Ale suma, którą jestem jej winien, sięga około miliona złotych i wciąż rośnie. Nie stać mnie nawet na płacenie samych odsetek od tej kwoty. Złożyłem w sądzie pozew z prośbą o to, żeby dostosować tę kwotę do moich możliwości finansowych. I sąd zajmuje się tym wnioskiem już ponad rok. Dla prokuratora najważniejsze było, żeby mnie ukarać, i to się udało. Nawet solidnie.

- Ale uszkodził pan kobietę na całe życie, wyszedł po 6,5 roku i nie płaci pan jej nawet renty. Jak pan się z tym czuje?

- Czuję się z tym źle i szukam rozwiązania tej patowej sytuacji. Z panią Buczek spotkałem się trzy razy. Prosiłem o zdjęcie ze mnie chociaż egzekucji komorniczej. Chciałem założyć działalność gospodarczą, firmę. Mając pieniądze, mógłbym pomagać i spłacać zobowiązania. Bo gdziekolwiek próbowałem coś zarobić, za chwilę pojawiał się komornik. I zabierał 60 procent. Zostawało mi 200 złotych na życie. Każdy pracodawca, widząc, jakie mam zobowiązania, natychmiast dawał mi wypowiedzenie. Nie chcę się bronić, ale naprawdę nie wiem, jak mogę teraz pomóc. Polskie prawo nie daje mi zupełnie takiej szansy. Rozumiem matkę Mai, te emocje i tę krzywdę. Ale nie mam tych pieniędzy. Gdyby nie moja rodzina, to nie wiem na przykład, gdzie bym mieszkał. Chyba na ulicy.

- Komornik w tym przypadku chroni Maję.

- Ale ja nie unikam odpowiedzialności. Może czasem warto byłoby obdarzyć mnie chociaż małym, ale zaufaniem.

Marcin nie chce dzisiaj wracać do wydarzeń sprzed dziesięciu lat.

- Miałem trzy możliwości: uciec, popełnić samobójstwo albo oddać się w ręce policji. Wybrałem tę ostatnią i przyjąłem wyrok z pokorą. Co się stało, już się nie odstanie, choćbym bardzo chciał. Trzeba skupić się na tym, co jest teraz, czyli jak mogę pomóc. Wielu pracodawców chciało zatrudnić mnie na umowę-zlecenie. Ale w tym momencie, o czym mało kto wie, komornik zabiera mi sto procent zarobku. Jak mam żyć? Dlatego walczę o urealnienie tego wyroku. Bo do comiesięcznej renty zasądzono mi 300 tysięcy złotych odszkodowania, ale od chwili zasądzenia (a ja byłem w więzieniu) naliczane są odsetki. I nie mam szans na spłatę tej sumy. Prosiłem: odsuńcie mi konieczność tej spłaty. Jak wyjdę, będę zarabiał. Nie. To prosiłem: rozłóżcie mi na raty. A sąd na to: "To niczego nie zmieni, bo pan i tak nie ma pieniędzy". Milion złotych zobowiązań przy płacy minimalnej w naszym kraju (1,6 tys. brutto) dla osoby karanej i z obciążeniem komorniczym to science fiction. I tak koło się zamyka.

Swoją dawną dziewczynę Marcin czasem widuje w mieście. Nigdy jej nie zaczepił, bo nie wie, jaki to miałoby na nią wpływ. "No i jej mama nie wyraża na to zgody". Nie chce też odpowiadać na pytanie, czy to była wielka miłość, bo wciąż rani to i jego, i rodzinę Mai.

Mai, której największym marzeniem jest funkcjonować wśród normalnych ludzi:

- Ale normalnego człowieka to ciężko znaleźć, naprawdę. Bo ci normalni mówią, że żyję w zwieszeniu. Nie jestem ani chora, ani zdrowa. Jestem pomiędzy światami.

 

 

***

 

Kompensata dla ofiar? Państwo Majce nie pomoże.

Od 2005 roku Polska ma ustawę o kompensacie dla ofiar przestępstw popełnionych z użyciem przemocy, które nie mogą uzyskać zadośćuczynienia finansowego od sprawcy przestępstwa lub z jakiegokolwiek innego źródła.

Należy jednak pamiętać, że o taką pomoc ofiara może ubiegać się tylko do dwóch lat od dnia popełnienia przestępstwa. Dla Majki ta droga jest zamknięta: kiedy doszło do tragedii, ustawy jeszcze nie było.

Mało tego. Ustawa to przepis martwy, ponieważ Polska nie ratyfikowała europejskiej Konwencji dla ofiar przestępstw z 24 listopada 1983, która zawiera minimalne standardy kompensowania takich szkód przez państwo (wdrożyła je natomiast większość krajów członkowskich Unii).

Polska stosuje się jedynie do dyrektywy Rady Europy, która zobowiązała nasz kraj do stworzenia systemu kompensacyjnego. W efekcie w budżecie państwa przewidziano na ten cel około 70 milionów złotych rocznie, z czego wypłaca się zaledwie 0,2 proc. tej kwoty.

Projekt zakładał, że z kompensaty rocznie będzie korzystało około 12,8 tys. osób. W praktyce przyznawana jest średnio zaledwie... 43 osobom. Po pierwsze, dlatego że mało kto o takiej ustawie wie. Po drugie, jak wynika z badań prokurator Lidii Mazowieckiej z Prokuratury Generalnej w Warszawie, jest bardzo wiele nieprawidłowości w postępowaniach o przyznanie tej kompensaty. Na przykład sąd potrafi zobowiązać ofiarę do ustalenia danych personalnych, adresów i stanu majątkowego sprawców przestępstwa. Albo - wbrew przepisom ustawy - sprawcy przestępstwa są uczestnikami postępowania i korzystają z pomocy adwokata jako swojego pełnomocnika, podczas gdy sąd odmawia przydzielenia pełnomocnika ofierze.

Znane są też sytuacje, gdy sąd oddalał wniosek o kompensatę złożony przez matkę małoletniej ofiary, bo uznawał ją za osobę nieuprawnioną do złożenia wniosku. Lub odmawiał ofierze przestępstwa zwolnienia z kosztów postępowania, uzasadniając, że jej dochody w wysokości 300 zł powinny wystarczyć na... systematyczne oszczędzanie na koszty sądowe.

22 lutego 2012 r., podczas konferencji "Kompensata państwowa dla ofiar przestępstw w Polsce - teraźniejszość i przyszłość", zastępca prokuratora generalnego Marzena Kowalska mówiła, że prokurator (zgodnie z tą ustawą) strzeże przede wszystkim interesu skarbu państwa. Ale jako uczestnik postępowania kompensacyjnego może też złożyć wniosek o takie zadośćuczynienie dla ofiary. "Naprawdę trudno zrozumieć, jaką rolę odgrywa prokurator w postępowaniu kompensacyjnym" - skwitowała prokurator.

Rzecznik praw obywatelskich wystąpił do ministra sprawiedliwości o zabezpieczenie niewykorzystanych dotąd funduszy przeznaczonych tytułem kompensaty państwowej dla ofiar przestępstw. Kilkakrotnie też wskazywał na potrzebę pilnej nowelizacji tej ustawy, ponieważ obowiązujące przepisy nie zapewniają realnej i skutecznej pomocy ofiarom, a wręcz prowadzą do ich wtórnej wiktymizacji. Senat podjął w końcu prace nad nowelizacją przepisów ustawy, ale efektów nie ma do dziś.



Duży Format - 5 marca 2015
 

 

 

 

 

bottom of page